Ta sama myśl odbiła się w jej oczach, w ustach i na czole. Ujrzał ją wszystką rozkwitłą jak jerychońska róża.
Serce nie biło w jego piersiach, lecz drżało, ręce same się splotły i błogosławieństwo wypełzło na wargi.
Tak samo splotły się jej ręce i oczy zasłoniły powiekami. Stał patrząc w swe ziszczone szczęście i modlił się bez słów,
bez poruszenia zastygłą wargą.
Za chwilę, rzuciwszy karczmarzowi sztukę złota, wsiedli do kutej krakowskiej bryki. Tęgim kłusem ruszyły z miejsca
spasione, rosłe konie. Na gościńcu za miastem poszły jeszcze lepiej z kopyta. Zakochani siedzieli przytuleni do siebie,
czując, jak w ich żyłach przepływają te same strumienie ognia. Kiedy niekiedy tylko oddawali sobie wzajem kilka słów,
słów-pieszczot, słów-uściśnień. Konie parskały na równym, wyschłym gościńcu. Obłok kurzawy wstawał spod ich kopyt,
otaczał wasąg i podróżnych.
Noc była księżycowa, widna. Nie postała na niebie ani jedna chmurka. Wiatr rzeźwy ciągnął od gór, gdzieniegdzie wywabiał
z dolin wilgotne opary, mgiełki w tych miejscach zrodzone i niechcące odejść. Dźwigał je po zboczach i garbach wyniosłych regli.
Gościniec biegł dolinami gór, które wierzchołki swoje wznosiły coraz wyżej i wyżej. Szerokie lasy, czarne puszcze przelewały
się z góry na górę, wznosiły i zniżały. I droga - to leciała w dół, ku rzece błyszczącej na kamieniach, to znowu wspinała
się na przełęcze, wdzierała na strome zbocza. Tu i owdzie wyzierał ze szczytu góry kadłub skalisty i szarzał w świetle miesięcznym.
Czasami droga szła przez modrzewiowe aleje, przez jaworowe ulice i świerkowe podgaja. Często bryka leciała z łoskotem
wzdłuż uśpionych wsi podkarpackich, między stadami psów, skaczących na wysokość drabinek wozu. Wsie spały, były puste
i jakby wymarłe. Ani jedno światełko nie zapowiadało w nich życia. Psy ze wściekłością odpędzające wędrowców od tych
schronisk rosły w oczach i zdawały się być potwornego kształtu i ogromu.
Serce nie biło w jego piersiach, lecz drżało, ręce same się splotły i błogosławieństwo wypełzło na wargi.
Tak samo splotły się jej ręce i oczy zasłoniły powiekami. Stał patrząc w swe ziszczone szczęście i modlił się bez słów,
bez poruszenia zastygłą wargą.
Za chwilę, rzuciwszy karczmarzowi sztukę złota, wsiedli do kutej krakowskiej bryki. Tęgim kłusem ruszyły z miejsca
spasione, rosłe konie. Na gościńcu za miastem poszły jeszcze lepiej z kopyta. Zakochani siedzieli przytuleni do siebie,
czując, jak w ich żyłach przepływają te same strumienie ognia. Kiedy niekiedy tylko oddawali sobie wzajem kilka słów,
słów-pieszczot, słów-uściśnień. Konie parskały na równym, wyschłym gościńcu. Obłok kurzawy wstawał spod ich kopyt,
otaczał wasąg i podróżnych.
Noc była księżycowa, widna. Nie postała na niebie ani jedna chmurka. Wiatr rzeźwy ciągnął od gór, gdzieniegdzie wywabiał
z dolin wilgotne opary, mgiełki w tych miejscach zrodzone i niechcące odejść. Dźwigał je po zboczach i garbach wyniosłych regli.
Gościniec biegł dolinami gór, które wierzchołki swoje wznosiły coraz wyżej i wyżej. Szerokie lasy, czarne puszcze przelewały
się z góry na górę, wznosiły i zniżały. I droga - to leciała w dół, ku rzece błyszczącej na kamieniach, to znowu wspinała
się na przełęcze, wdzierała na strome zbocza. Tu i owdzie wyzierał ze szczytu góry kadłub skalisty i szarzał w świetle miesięcznym.
Czasami droga szła przez modrzewiowe aleje, przez jaworowe ulice i świerkowe podgaja. Często bryka leciała z łoskotem
wzdłuż uśpionych wsi podkarpackich, między stadami psów, skaczących na wysokość drabinek wozu. Wsie spały, były puste
i jakby wymarłe. Ani jedno światełko nie zapowiadało w nich życia. Psy ze wściekłością odpędzające wędrowców od tych
schronisk rosły w oczach i zdawały się być potwornego kształtu i ogromu.