Nazajutrz parowiec podobny do pudełka od sardynek wyrzucił na brzeg kilka pak z bawełnianymi towarami i zapasem żywności, po czym odpłynął, aby wrócić znów za pół roku. Stojący na pokładzie dyrektor podniósł rękę do czapki w odpowiedzi na ukłony obu agentów - którzy stali na wybrzeżu, powiewając kapeluszami - i rzekł do starego urzędnika Spółki udającego się do głównej kwatery:
- Popatrz no pan na tych dwóch durniów. Chyba powariowali tam, w kraju, żeby przysłać mi takie okazy. Powiedziałem im, że mają założyć ogród warzywny, zbudować nowe składy, płoty i molo. Założę się, że nic z tego nie będzie zrobione. Nie potrafią nawet zabrać się do roboty. Byłem zawsze zdania, że stacja nad tą rzeką jest zupełnie bezużyteczna, a oni obaj świetnie się do tej stacji nadają.
- Wyrobią się - rzekł stary wyga ze spokojnym uśmiechem.
- W każdym razie pozbyłem się ich na sześć miesięcy - odparł dyrektor.
Obaj agenci ścigali wzrokiem parowiec, póki nie znikł za zakrętem, po czym wziąwszy się pod ramię wdrapali się na stromy brzeg i wrócili na stację. Przebywali od niedawna w tym kraju rozległym i niezbadanym, znajdując się ciągle wśród białych, pod okiem i przewodnictwem zwierzchników. A teraz - ponieważ ich tępe dusze nie ulegały subtelnym wpływom otoczenia - poczuli się bardzo samotni znalazłszy się nagle w bezpośrednim zetknięciu z dziczą - która wydawała się jeszcze dziwniejsza i bardziej niezrozumiała wskutek tajemniczych przejawów bujnego życia. Kayerts i Carlier byli okazami ludzi idealnie bezbarwnych i niedołężnych; istnienie ich umożliwiał tylko wysoki poziom organizacji właściwej tłumom cywilizowanym. Niewielu zdaje sobie sprawę z tego, że ich życie, istota ich charakteru, zdolności ich i zuchwalstwa wypływają tylko z wiary w bezpieczeństwo otoczenia. Odwaga, spokój, zaufanie; uczucia i zasady; wszystkie wielkie i wszystkie błahe myśli należą nie do jednostki, lecz do tłumu: do tłumu, który wierzy ślepo w niewzruszoną siłę swych instytucji i swej moralności, w potęgę swej policji i swej opinii. Ale zetknięcie się z nagą, nieokiełznaną dziczą, z pierwotną naturą i pierwotnym człowiekiem wzbudza w sercu nagły i głęboki niepokój. Poczucie, że się jest jednym jedynym ze swej rasy; jasne uświadomienie sobie samotności swych myśli, swych wrażeń, zaprzeczenie tego, co jest zwykłe, co jest pewne - wszystko to łączy się ze stwierdzeniem niezwykłości, która jest groźna, z odczuciem rzeczy niewyraźnych, nieuchwytnych i odrażających, których niepokojące wtargnięcie podnieca wyobraźnię i wstrząsa nerwami zarówno głupich, jak i mądrych ludzi.
Kayerts i Carlier szli trzymając się pod rękę i tuląc się do siebie jak dzieci w ciemnościach - i obaj mieli jednakowe, nawet niekoniecznie przykre wyczucie niebezpieczeństwa, które uważa się raczej za wytwór wyobraźni. Gawędzili poufale i bez przerwy.
- Nasza stacja jest ładnie położona - odezwał się jeden. Drugi potwierdził to z zapałem, rozwodząc się obszernie nad pięknością okolicy. Przechodzili właśnie obok grobu:
- Biedaczysko! - odezwał się Kayerts.
- Umarł na febrę, prawda? - mruknął Carlier i przystanął.
- Jakże nie miał umrzeć - odparł Kayerts z oburzeniem - mówiono mi, że lekkomyślnie włóczył się po słońcu. Każdy przyzna, że tutejszy klimat wcale nie jest gorszy od naszego, tylko trzeba wystrzegać się słońca. Słyszysz, Carlier? Ja jestem tutaj panem i rozkazuję ci, abyś się nie włóczył po słońcu!
Przybrał żartobliwy ton zwierzchnika, ale w gruncie rzeczy mówił poważnie. Myśl, że mógłby pochować Carliera i pozostać samotny, przejmowała go dreszczem. Poczuł nagle, że ten Carlier bliższy mu jest tutaj, w środku Afryki, niż rodzony brat w innych okolicznościach. Carlier, wpadając w ten sam ton, zasalutował i odparł rześko:
- Rozkaz pana będzie wykonany, panie naczelniku! - Roześmiał się, poklepał Kayertsa po ramieniu i zawołał: - Dobrze się nam będzie działo! Mamy tylko siedzieć na miejscu i zbierać kość słoniową, którą te dzikusy będą nam przynosiły. W gruncie rzeczy ten kraj ma swoje dobre strony!
Wybuchnęli obaj głośnym śmiechem, a Carlier pomyślał:
- Biedny ten Kayerts; taki jest tłusty i nietęgo się czuje. To by było straszne, gdybym go musiał tu pochować. Mam dla niego dużo szacunku... - Nim jeszcze znaleźli się na werandzie, mówili jeden do drugiego "mój kochany".
Pierwszego dnia byli bardzo czynni; kręcili się po całym domu z młotkami, gwoździami i czerwonym perkalem, zawieszając firanki i w ogóle usiłując nadać domowi wygląd miły i przytulny; postanowili urządzić sobie wygodnie nowe życie. Ale to zadanie było ponad ich siły. Skuteczna walka z trudnościami nawet czysto materialnej natury wymaga więcej pogody ducha i wzniosłej odwagi, niż ludzie na ogół przypuszczają. Niepodobna było wyobrazić sobie osobników gorzej do takiej walki przygotowanych. Społeczeństwo, które wzięło pod opiekę tych dwóch ludzi - bynajmniej nie przez troskliwość, lecz wskutek osobliwych swych potrzeb - zakazało im wszelkiej niezależnej myśli, wszelkiej inicjatywy, wszelkiego odchylenia od rutyny; i to pod karą śmierci. Mogli żyć tylko pod warunkiem, że staną się automatami. A teraz - uwolnieni od opieki ludzi z piórem zatkniętym za ucho czy też ludzi z galonem na rękawie, byli jak ci dożywotni więźniowie oswobodzeni po wielu latach, którzy nie wiedzą, co robić z wolnością. Nie wiedzieli, jaki użytek zrobić ze swoich uzdolnień, ponieważ obaj dla braku wprawy - nie umieli powziąć ani jednej niezależnej myśli.
Po upływie dwóch miesięcy Kayerts odzywał się często: - Nie zobaczylibyście mnie tu nigdy, gdyby nie moja Melie. - Melie była to jego córka. Chcąc zarobić na posag dla dziewczyny, rzucił posadę w administracji telegrafów, choć przez siedemnaście lat czuł się tam idealnie szczęśliwy. Żonę stracił już dawno, a wychowaniem dziecka zajmowały się jego siostry. Żałował ulic rodzinnego miasta, bruków, kawiarni, długoletnich przyjaciół: wszystkich rzeczy, na które patrzył dzień po dniu; wszystkich myśli nasuwanych przez znane przedmioty - łatwych, jednostajnych i spokojnych myśli państwowego urzędnika; żałował plotek, małostkowych zadrażnień, łagodnego jadu i kawałów, które składają się na atmosferę biur rządowych. Carlier oświadczał ze swej strony: - Gdybym miał za szwagra człowieka porządnego, człowieka z sercem - nigdy bym się tu nie znalazł. - Carlier porzucił służbę w wojsku i tak się naprzykrzał rodzinie przez lenistwo i natrętną bezczelność, że szwagier jego doprowadzony do ostateczności uczynił nadludzkie wysiłki, aby umieścić go w Spółce jako drugorzędnego agenta. Nie posiadając ani jednego pensa, Carlier musiał się zgodzić na tę posadę, z chwilą gdy zrozumiał jasno, że niczego więcej nie zdoła wycisnąć z krewnych. Podobnie jak i Kayerts żałował dawnego życia. Żałował podźwięku szabli i ostróg, spacerów w piękne popołudnia, koszarowych dowcipów, dziewcząt z miast, gdzie stali garnizonem; ale poza tym wszystkim żywił jeszcze żal do świata. Był oczywiście ofiarą krzywd i niesprawiedliwości. Z tego powodu zasępiał się czasem. Lecz obaj mężczyźni harmonizowali ze sobą doskonale, złączeni wspólną głupotą i lenistwem. Nie robili nic, ale to nic dosłownie i rozkoszowali się swoją bezczynnością, za którą im płacono. Z czasem rozwinęło się w nich obu coś na kształt wzajemnego przywiązania.
- Popatrz no pan na tych dwóch durniów. Chyba powariowali tam, w kraju, żeby przysłać mi takie okazy. Powiedziałem im, że mają założyć ogród warzywny, zbudować nowe składy, płoty i molo. Założę się, że nic z tego nie będzie zrobione. Nie potrafią nawet zabrać się do roboty. Byłem zawsze zdania, że stacja nad tą rzeką jest zupełnie bezużyteczna, a oni obaj świetnie się do tej stacji nadają.
- Wyrobią się - rzekł stary wyga ze spokojnym uśmiechem.
- W każdym razie pozbyłem się ich na sześć miesięcy - odparł dyrektor.
Obaj agenci ścigali wzrokiem parowiec, póki nie znikł za zakrętem, po czym wziąwszy się pod ramię wdrapali się na stromy brzeg i wrócili na stację. Przebywali od niedawna w tym kraju rozległym i niezbadanym, znajdując się ciągle wśród białych, pod okiem i przewodnictwem zwierzchników. A teraz - ponieważ ich tępe dusze nie ulegały subtelnym wpływom otoczenia - poczuli się bardzo samotni znalazłszy się nagle w bezpośrednim zetknięciu z dziczą - która wydawała się jeszcze dziwniejsza i bardziej niezrozumiała wskutek tajemniczych przejawów bujnego życia. Kayerts i Carlier byli okazami ludzi idealnie bezbarwnych i niedołężnych; istnienie ich umożliwiał tylko wysoki poziom organizacji właściwej tłumom cywilizowanym. Niewielu zdaje sobie sprawę z tego, że ich życie, istota ich charakteru, zdolności ich i zuchwalstwa wypływają tylko z wiary w bezpieczeństwo otoczenia. Odwaga, spokój, zaufanie; uczucia i zasady; wszystkie wielkie i wszystkie błahe myśli należą nie do jednostki, lecz do tłumu: do tłumu, który wierzy ślepo w niewzruszoną siłę swych instytucji i swej moralności, w potęgę swej policji i swej opinii. Ale zetknięcie się z nagą, nieokiełznaną dziczą, z pierwotną naturą i pierwotnym człowiekiem wzbudza w sercu nagły i głęboki niepokój. Poczucie, że się jest jednym jedynym ze swej rasy; jasne uświadomienie sobie samotności swych myśli, swych wrażeń, zaprzeczenie tego, co jest zwykłe, co jest pewne - wszystko to łączy się ze stwierdzeniem niezwykłości, która jest groźna, z odczuciem rzeczy niewyraźnych, nieuchwytnych i odrażających, których niepokojące wtargnięcie podnieca wyobraźnię i wstrząsa nerwami zarówno głupich, jak i mądrych ludzi.
Kayerts i Carlier szli trzymając się pod rękę i tuląc się do siebie jak dzieci w ciemnościach - i obaj mieli jednakowe, nawet niekoniecznie przykre wyczucie niebezpieczeństwa, które uważa się raczej za wytwór wyobraźni. Gawędzili poufale i bez przerwy.
- Nasza stacja jest ładnie położona - odezwał się jeden. Drugi potwierdził to z zapałem, rozwodząc się obszernie nad pięknością okolicy. Przechodzili właśnie obok grobu:
- Biedaczysko! - odezwał się Kayerts.
- Umarł na febrę, prawda? - mruknął Carlier i przystanął.
- Jakże nie miał umrzeć - odparł Kayerts z oburzeniem - mówiono mi, że lekkomyślnie włóczył się po słońcu. Każdy przyzna, że tutejszy klimat wcale nie jest gorszy od naszego, tylko trzeba wystrzegać się słońca. Słyszysz, Carlier? Ja jestem tutaj panem i rozkazuję ci, abyś się nie włóczył po słońcu!
Przybrał żartobliwy ton zwierzchnika, ale w gruncie rzeczy mówił poważnie. Myśl, że mógłby pochować Carliera i pozostać samotny, przejmowała go dreszczem. Poczuł nagle, że ten Carlier bliższy mu jest tutaj, w środku Afryki, niż rodzony brat w innych okolicznościach. Carlier, wpadając w ten sam ton, zasalutował i odparł rześko:
- Rozkaz pana będzie wykonany, panie naczelniku! - Roześmiał się, poklepał Kayertsa po ramieniu i zawołał: - Dobrze się nam będzie działo! Mamy tylko siedzieć na miejscu i zbierać kość słoniową, którą te dzikusy będą nam przynosiły. W gruncie rzeczy ten kraj ma swoje dobre strony!
Wybuchnęli obaj głośnym śmiechem, a Carlier pomyślał:
- Biedny ten Kayerts; taki jest tłusty i nietęgo się czuje. To by było straszne, gdybym go musiał tu pochować. Mam dla niego dużo szacunku... - Nim jeszcze znaleźli się na werandzie, mówili jeden do drugiego "mój kochany".
Pierwszego dnia byli bardzo czynni; kręcili się po całym domu z młotkami, gwoździami i czerwonym perkalem, zawieszając firanki i w ogóle usiłując nadać domowi wygląd miły i przytulny; postanowili urządzić sobie wygodnie nowe życie. Ale to zadanie było ponad ich siły. Skuteczna walka z trudnościami nawet czysto materialnej natury wymaga więcej pogody ducha i wzniosłej odwagi, niż ludzie na ogół przypuszczają. Niepodobna było wyobrazić sobie osobników gorzej do takiej walki przygotowanych. Społeczeństwo, które wzięło pod opiekę tych dwóch ludzi - bynajmniej nie przez troskliwość, lecz wskutek osobliwych swych potrzeb - zakazało im wszelkiej niezależnej myśli, wszelkiej inicjatywy, wszelkiego odchylenia od rutyny; i to pod karą śmierci. Mogli żyć tylko pod warunkiem, że staną się automatami. A teraz - uwolnieni od opieki ludzi z piórem zatkniętym za ucho czy też ludzi z galonem na rękawie, byli jak ci dożywotni więźniowie oswobodzeni po wielu latach, którzy nie wiedzą, co robić z wolnością. Nie wiedzieli, jaki użytek zrobić ze swoich uzdolnień, ponieważ obaj dla braku wprawy - nie umieli powziąć ani jednej niezależnej myśli.
Po upływie dwóch miesięcy Kayerts odzywał się często: - Nie zobaczylibyście mnie tu nigdy, gdyby nie moja Melie. - Melie była to jego córka. Chcąc zarobić na posag dla dziewczyny, rzucił posadę w administracji telegrafów, choć przez siedemnaście lat czuł się tam idealnie szczęśliwy. Żonę stracił już dawno, a wychowaniem dziecka zajmowały się jego siostry. Żałował ulic rodzinnego miasta, bruków, kawiarni, długoletnich przyjaciół: wszystkich rzeczy, na które patrzył dzień po dniu; wszystkich myśli nasuwanych przez znane przedmioty - łatwych, jednostajnych i spokojnych myśli państwowego urzędnika; żałował plotek, małostkowych zadrażnień, łagodnego jadu i kawałów, które składają się na atmosferę biur rządowych. Carlier oświadczał ze swej strony: - Gdybym miał za szwagra człowieka porządnego, człowieka z sercem - nigdy bym się tu nie znalazł. - Carlier porzucił służbę w wojsku i tak się naprzykrzał rodzinie przez lenistwo i natrętną bezczelność, że szwagier jego doprowadzony do ostateczności uczynił nadludzkie wysiłki, aby umieścić go w Spółce jako drugorzędnego agenta. Nie posiadając ani jednego pensa, Carlier musiał się zgodzić na tę posadę, z chwilą gdy zrozumiał jasno, że niczego więcej nie zdoła wycisnąć z krewnych. Podobnie jak i Kayerts żałował dawnego życia. Żałował podźwięku szabli i ostróg, spacerów w piękne popołudnia, koszarowych dowcipów, dziewcząt z miast, gdzie stali garnizonem; ale poza tym wszystkim żywił jeszcze żal do świata. Był oczywiście ofiarą krzywd i niesprawiedliwości. Z tego powodu zasępiał się czasem. Lecz obaj mężczyźni harmonizowali ze sobą doskonale, złączeni wspólną głupotą i lenistwem. Nie robili nic, ale to nic dosłownie i rozkoszowali się swoją bezczynnością, za którą im płacono. Z czasem rozwinęło się w nich obu coś na kształt wzajemnego przywiązania.