Tekst - "Dzikie ziele" Maria Dąbrowska

zamknij i zacznij pisać
Ze świeczką w ręku wchodzili w dudniący echem zmrok piwnicy. Marynka stawiała mleko na kwaśne, lejąc w donice jedwabisty płyn. Gdy zamykała spróchniałe drzwi na kłódkę, Dionizy odjeżdżał właśnie do miasta, a bandoska kucharka wołała na nią jak co dzień, że idzie już po życie dla bandosów. Życie owo Marynka pomagała jej nosić.

Stojąc w ciemnożółtej od wschodniego słońca spiżarni, śród oschłej woni sypanych kasz i miękkich tchnień mąki padającej na kopankę, spytała kucharkę, gdzie bandochy dziś robią. Kucharka powiedziała, że sieką rzepak pod dębem. To samo potwierdziły dzieci pańskie, które już wstawały, żeby tam iść. Marynka mogła dzięki temu wcześniej posprzątać pokoje i o ósmej skoczyła zrobić masło w tejże, gdzie była rano, piwnicy.

Piwnica znajdowała się nieco za dworem w starym budynku, skrytym pod wysokimi drzewami. Na górze był drwalnik, a pod ziemię wchodziło się w kurzu oblatującej ze wszystkich stron cegły. Nad schodkami wisiała pajęczyna brudna i zaprószona, gruba jak płachta, i wisiały nietoperze jak ulęgałki.

W pierwszej piwnicy porobiono z obydwu stron sąsieki, a w nich leżały kartofle, którym o tej porze rosły już białe kły, długie na łokieć. W drugiej był dostęp do okieneczka i Marynka najpierw tam podeszła. Za żelaznymi prętami widać było, jak wyrastają z ziemi krzaki bzu i wielkie kasztany. Tuż za okienkiem z tamtej strony rozpościerał się parzący upał, a tuż za nim z tej strony był ciężki chłód. Marynka oparła się czołem na prętach, prześpiewała za okno:

Moja dziewulu, naucz się robić,
bo cie nie pojmie żaden królewicz…

i zaczęła wołać - tu-tu-tu - do psów, które miały budę opodal. Psy szarpnęły się i zahałasowały, a ona wtedy dopiero ze śmiechem poszła chlastać tłuczkiem w śmietanę. Przez wierzchenek kierzanki czuć było zapach tłusty, a zarazem kwaśny i słychać było gęste chlupotanie.

Marynka stawała to od tej strony, to od tamtej, żeby się masło chciało lepiej robić, i śpiewała:

Rośnie ziele, rośnie, na oknie w donicy...

Niektóre zwrotki przerywała nieznacznie i nasłuchiwała, jak jeszcze przez nieco czasu głos w zimnej ścianie dzwoni.

Masło się zrobiło prędzej niż zawsze. Jeszcze było dość czasu do obiadu i posłali Marynkę pleć do ogrodu. Tańcowała po drodze między malwami, aż urwała z nich najpiękniejszą sobie we włosy - co napędziło jej na usta chełpliwą śpiewkę:

Jaka taka pękata,
a jo sobie nie taka...

i z oznajmieniem tym przykucnęła na grządce.

Pleć też bardzo lubiła. Położyła się bokiem w bruździe, między zagonkiem a zagonkiem i wyskubywała z ciepłych grudek dzikie ziele i niepotrzebne chwasty. Trzeba było mocno uważać, ażeby nie załapać pietruszki albo selera. Do tego najprzydatniej było śpiewać co płaczliwe. Śpiewała więc kolejno: Wszystko się pole zazieleniało... i -Moja miło matuleńko, dodejcie mi rady...