Nie pojechałam wtedy do Berlina. Nie przepadałam za masowymi zrywami, nawet jeśli odbywały się w słusznej sprawie. Za to bardzo lubiłam te momenty, kiedy moje miasto pustoszało i cichło: długie, wiosenne weekendy, upalne sierpnie, mundiale. Włóczyłam się wtedy po parkach, zatrzymywałam tu i tam, przypatrywałam jakimś szczegółom krajobrazu albo sklepowym witrynom. I robiłam notatki. Pisałam ołówkiem w notesie, uważnie kaligrafując litery, jakby od dokładności tego mojego zapisu zależały losy świata. Przez całe lata właśnie tak spędzałam wolny czas: gapiąc się na to czy inne skrzyżowanie, obserwując pasażerów wsiadających do wagonu metra, wrony kołujące nad koroną drzewa albo mrówki transportujące truchło jakiegoś chrabąszcza. A potem próbowałam to wszystko zapisać, ślęcząc nad notatnikiem jak średniowieczny skryba, jak jakaś samozwańcza kronikarka trzeciego i czwartego planu. Miałam chyba nadzieję, że w ten sposób nauczę się czegoś od świata, a dawniej wierzyłam, że pewnego dnia z tych chaotycznych zapisków wyłoni się jakaś całość: wielki, płynący jak rzeka poemat albo powieść z tysiącem przerastających się wątków, napisana przez samo życie koronkowa saga ze światłem prześwitującym pomiędzy splotami. Jednak mijały miesiące i lata, a moje zapiski, martwe ołówkowe ślady na papierze z recyklingu, nie ożywały.
Kiedy starzy i młodzi wyjechali do Berlina, wrzuciłam do wysłużonej płóciennej torby moje notatniki i ołówki i jak zwykle wyszłam na miasto. Starałam się nigdy nie pokonywać dwukrotnie tej samej trasy. Meandrowałam. Wpadłam na pomysł, żeby każdy spacer podporządkować jakiejś metodzie. Mówiłam sobie na przykład: podążaj za kolorem czerwonym, a następnie bezwzględnie się do tego zalecenia stosowałam. Bacznie obserwowałam otoczenie i kiedy dostrzegałam czerwień - powiedzmy: frotkę we włosach jakiejś dziewczynki - podążałam za nią, dopóki to było możliwe. Jeśli w polu mojego widzenia nie było akurat czerwieni, czekałam, aż się pojawi. Cierpliwie, jak kura wysiadująca jajko. Pojawiała się w końcu chociażby pod postacią tylnych świateł przejeżdżającego samochodu. Nie mogłam oczywiście biec za samochodem, ale przez pewien czas, aż do następnego znaku, szłam w wyznaczonym przez niego kierunku. Powtarzałam te ćwiczenia wiele razy, jednak odpowiadało mi tylko milczenie: intensyfikowałam poszukiwania, ale rzeczy, rośliny, zwierzęta wycofywały się w głąb swoich tajemniczych, obcych form istnienia. Im bardziej moje oczy kleiły się do świata, tym bardziej on się oddalał, zamazany wydzielinami mojej czułości. W końcu miałam wrażenie, że widzę już tylko samą siebie - jak w wielkim, kleistym gabinecie luster. Zamknęłam oczy. Było mi gorąco.
Wróciłam do domu i położyłam się spać. We śnie niespodziewanie pojawił się P. Powiedział jedno zdanie: tylko ktoś absolutnie wolny może być absolutnie wolny. To było w jego stylu, naprawdę mógł coś takiego powiedzieć, i kiedy się obudziłam nie byłam wcale pewna, czy pamiętam te słowa ze snu, czy z którejś z naszych dawnych rozmów o życiu i sztuce. Myślałam i myślałam. Nie wyszłam tamtego wieczoru na miasto, zamiast tego przeglądałam stare notatki, błąkałam się po zagraconym mieszkaniu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Znalazłam za to schowaną za rzędem książek paczkę papierosów, zapaliłam. Zakręciło mi się w głowie, wróciły wspomnienia. Ponownie wzięłam do ręki telefon i zanim obleciał mnie strach, wybrałam numer.
Kiedy starzy i młodzi wyjechali do Berlina, wrzuciłam do wysłużonej płóciennej torby moje notatniki i ołówki i jak zwykle wyszłam na miasto. Starałam się nigdy nie pokonywać dwukrotnie tej samej trasy. Meandrowałam. Wpadłam na pomysł, żeby każdy spacer podporządkować jakiejś metodzie. Mówiłam sobie na przykład: podążaj za kolorem czerwonym, a następnie bezwzględnie się do tego zalecenia stosowałam. Bacznie obserwowałam otoczenie i kiedy dostrzegałam czerwień - powiedzmy: frotkę we włosach jakiejś dziewczynki - podążałam za nią, dopóki to było możliwe. Jeśli w polu mojego widzenia nie było akurat czerwieni, czekałam, aż się pojawi. Cierpliwie, jak kura wysiadująca jajko. Pojawiała się w końcu chociażby pod postacią tylnych świateł przejeżdżającego samochodu. Nie mogłam oczywiście biec za samochodem, ale przez pewien czas, aż do następnego znaku, szłam w wyznaczonym przez niego kierunku. Powtarzałam te ćwiczenia wiele razy, jednak odpowiadało mi tylko milczenie: intensyfikowałam poszukiwania, ale rzeczy, rośliny, zwierzęta wycofywały się w głąb swoich tajemniczych, obcych form istnienia. Im bardziej moje oczy kleiły się do świata, tym bardziej on się oddalał, zamazany wydzielinami mojej czułości. W końcu miałam wrażenie, że widzę już tylko samą siebie - jak w wielkim, kleistym gabinecie luster. Zamknęłam oczy. Było mi gorąco.
Wróciłam do domu i położyłam się spać. We śnie niespodziewanie pojawił się P. Powiedział jedno zdanie: tylko ktoś absolutnie wolny może być absolutnie wolny. To było w jego stylu, naprawdę mógł coś takiego powiedzieć, i kiedy się obudziłam nie byłam wcale pewna, czy pamiętam te słowa ze snu, czy z którejś z naszych dawnych rozmów o życiu i sztuce. Myślałam i myślałam. Nie wyszłam tamtego wieczoru na miasto, zamiast tego przeglądałam stare notatki, błąkałam się po zagraconym mieszkaniu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Znalazłam za to schowaną za rzędem książek paczkę papierosów, zapaliłam. Zakręciło mi się w głowie, wróciły wspomnienia. Ponownie wzięłam do ręki telefon i zanim obleciał mnie strach, wybrałam numer.