Tekst - "Najpiękniejsza" Ludovic Halévy

zamknij i zacznij pisać
Całą noc przepędziła niespokojnie, choć zazwyczaj spała smacznie i mocno, jak dziecko. Wczoraj, w operze, w tej loży, niewyraźnie czuła pani Dagand, że dzieje się koło niej coś dziwnego. Przez cały akt ostatni, uparcie zwrócona na nią lornetka, - lornetka księcia, jak wiadomo, - sprawiała jej pewien rodzaj wzruszenia, wcale zresztą przyjemnego. Miała suknią bardzo wyciętą - matka twierdziła nawet, że za bardzo - i wobec uporu tej lornetki, kilka razy podnosiła trochę ramiączka stanika. I teraz oto, otworzywszy oczy, zamknęła je znowu pani Dagand, leniwa, rozespana... Myślą pomiędzy snem a rzeczywistością błądząca, wracała do sali Opery i widziała zwróconych na nią, - na nią jedną tylko sto, dwieście, pięćset uparcie patrzących lornetek.

Weszła pokojówka i postawiwszy na stoliczku przyniesioną tacę, rozpaliwszy na kominku dobry ogień, odeszła. Na tacy stała filiżanka czekolady, obok której leżał dziennik, ten sam, co zawsze. Wtedy bohaterskim wysiłkiem podniosła się pani Dagand z łóżka, wsunęła maleńkie bose nóżki w pantofelki, futrem wyłożone, otuliła się kaszmirowym, białym szlafroczkiem i, trochę z zimna drżąca, wygodnie sobie usiadła w fotelu, stojącym niedaleko ognia. Dotknęła ustami brzegu filiżanki i sparzyła się troszkę; trzeba czekać aż czekolada wystygnie. Postawiła więc filiżankę, wzięła dziennik, rozłożyła go i szybko przebiegła spojrzeniem sześć kolumn, z których składała się pierwsza stronnica.

U samego dołu szóstej, ostatniej kolumny znajdowały się następujące wyrazy:

"Wczoraj w wieczór, w Operze nader świetne przedstawienie Romea i Julii. Mnóztwo pań z wielkiego świata: piękna księżna de Montaiglon, śliczna hrabina de Sardac, przecudowna margrabina de Muriel, ponętna baronowa de..

Chcąc przeczytać nazwisko baronowej, trzeba było przewrócić stronicę; nie odwróciła jej pani Dagand. Przypominała sobie, rozmyślała. Dla zabawki prosiła wczoraj Palmera, by jej nazwał znane z elegancyi wielkie panie, znajdujące się w sali, i właśnie pokazał jej bankier i nazwał tę "przecudowną" margrabinę. Otóż, pani Dagand była tego zdania, że przymiotnik to niezwykle zuchwały. Przecudowna ta margrabina miała bowiem, lekko licząc, czterdzieści lat.

I pani Dagand, mająca zaledwie dwadzieścia dwa, uniósłszy się trochę, by się przejrzeć w lustrze, zamieniła uśmieszek z blondynką młodziutką, różowiutką, bielutką...

- Ach! - rzekła do siebie, - gdybym ja była margrabiną, ten pan, który to pisze, zwrócił-by może na mnie uwagę. Może-by i moje nazwisko tutaj stało? Jak to musi być zabawnie widzieć nazwisko swoje wydrukowane w dzienniku?!

Zadając sobie takie pytanie, odwróciła pani Dagand stronicę i dalej czytała:


"... ponętna baronowa de Myrvoix i t. d. Zaznaczyć musimy ukazanie się nowej gwiazdy, która raptem zabłysnęła na widnokręgu paryzkim. Całą salę przejmowała zachwytem blondynka, dziwnie "drażniąco" piękna, o ciemnych oczach stalowych. Ramiona jej... Ach! jakie ramiona! Ramiona te były najważniejszym wypadkiem wieczoru. Na wszystkie strony pytano; "Kto to taki? Kto to taki? Kim jest właścicielka tych ramion?" Kim jest? Wiadomo nam to, i czytelnicy nasi wdzięczni nam będą, gdy im wyjawimy nazwisko tej idealnie cudownej piękności. Pięknością tą jest pani Dagand..."

To jej nazwisko! Swoje wyczytała nazwisko! Aż jej się zakręciło w głowie i pociemniało w oczach. Wszystkie litery alfabetu poczęły wyprawiać szalone pląsy na stronicach dziennika. Po chwili zaledwie uspokoiły się, zatrzymały, popowracały na swoje miejsca. Wtedy dopiero odnalazła swoje nazwisko i dalej czytać mogła:


Tą pięknością jest pani Dagand, żona jednego z najmilszych oraz najbogatszych regentów Paryża. Książę de Nerius, którego słowo jest w podobnych kwestyach wyrocznią, mówił wczoraj wieczorem każdemu, kto go chciał słuchać: "To najpiękniejsza osoba w Paryżu!" Zupełnie podzielamy jego zdanie.

Punkt i kreska, i na tem koniec. Wystarczało tu zupełnie. Kto wie? zanadto może było tego. Czuła pani Dagand, że ją ogarnia nadzwyczajne, nieokreślone wzruszenie: coś nakształt mieszaniny bojaźni z radością, wesela z zawstydzeniem, zadowolnionej miłości własnej z obrażoną skromnością niewieścią. Poły szlafroczka odchyliły się trochę, zsunęła je gwałtownym prawie ruchem i skrzyżowała na nóżkach, które raptownie w tył, pod fotel cofnęła. Przez chwilę jej się zdawało, że rozebrana stoi wobec tłumu nieznajomych sobie ludzi, że cały Paryż zbiegł się do jej małżeńskiej komnaty sypialnej i że w pierwszym rzędzie tego tłumu on stoi, on, książę de Nerius, i woła do wszystkich: "Patrzajcie państwo! Patrzajcie! To najpiękniejsza osoba w Paryżu!"

Książę de Nerius! Znane jej było to nazwisko, z żywą bowiem ciekawością czytywała po dziennikach artykuły, noszące tytuły: Życie paryzkie, High-life, Echa wielkoświatowe i t. d.; z równem też zajęciem czytywała kroniki, podpisywane: Fatałaszka, Cacko, Welutyna, Muślinowy obłoczek, jak i opisy eleganckich ślubów, wielkich balów, świetnych przedstawień teatralnych i bazarów na rzecz ubogich. W artykułach tych i kronikach, zarówno jak i w opisach, powtarzało się ciągle nazwisko księcia, a zawsze wspominano je i przytaczano, jako najwyższą wyrocznią we wszystkich kwestyach, tyczących się elegancyi i mody wielkiego świata paryzkiego.

I on-to ogłosił ją teraz za najpiękniejszą! O! stanowczo, zadowolenie przeważało w niej teraz nad obawą. Cała jeszcze drżąca ze wzruszenia, pani Dagand stanęła przed ogromnem staroświeckiem, do podłogi sięgającem zwierciadłem, w którem dotąd odbijały się tylko postacie poczciwych mieszczanek, wydanych za poczciwych regentów. Zaczęła się przeglądać w niem, przypatrywać sobie długo, chciwie, ciekawie... szczegółowo piękność swoję badając. Zapewne, wiedziała, że jest ładną; teraz jednak... o potęgo słowa drukowanego! nabrała przekonania, że jest przecudowną. Przestała być panią Dagand, była już "najpiękniejszą" w całym Paryżu kobietą. Nóżki jej, te maleńkie, bose - (nie wstydziła się już teraz ich widoku) - zdawały się nie dotykać ziemi: na obłokach niesiona, wzlatywała powoli w niebiosa, czuła, że się boginią staje.

Nagle ogarnął ją niepokój wielki: "Edward? Co powie Edward?" Edward, był to jej mąż. Nikogo w życiu, żadnego mężczyzny, prócz męża, nie nazywała chrzestnem imieniem. Kochała swego regenta! I w tej że prawie chwili, gdy zadawała sobie pytanie, co na to Edward powie, otworzył raptem drzwi - Edward.

Tak! on to był, zdyszany trochę, biegł bowiem, przeskakując po kilka schodów odrazu. Spokojnie grzebał się w szpargałach, siedząc w kancelaryi, na dole w tym-że samym domu położonej, gdy jeden z kolegów, nie szczędząc przytem powinszowań, przyniósł mu do przeczytania wyżej wspomniany artykulik.

Prędko pozbył się kolegi i, cały wzburzony, wpadł do pokoju żony, wybuchając gwałtownym potokiem słów:

- Do czego się już nie wtrącą ci dziennikarze! To niegodziwość! Twoje nazwisko... patrz! o! tu! twoje nazwisko w tym dzienniku!

- Tak... wiem. Widziałam.

- Jakto! wiesz, widziałaś, i uważasz to za rzecz naturalną?

- Mój drogi!

- W jakich-że czasach żyjemy! Bo też jest w tem trochę twojej winy.

- Mojej!