Wysokie wieże miasta rysują się zdaleka, imponująco wyglądają mury stare, stare, bo już od wielu wieków stoją i dzielnie bronią się niszczącym zębom czasu.
Od tej strony zwłaszcza, z której przybywaliśmy z Berkiem, wjazd do Lublina bardzo jest ładny. Po prawej ręce, na wyniosłem wzgórzu wznosi się piękny kościół, niegdyś Augustyanów, z zabudowaniami klasztornemi - po lewej liczne domki, drewniane przeważnie, stare i zniszczone. Niektóre z nich niby jaskółcze gniazda poprzyczepiane na wzgórzach, inne rozrzucone dokoła wielkiego placu, przypominającego rynki takich sławnych miast, jak Firlej, Łysobyki lub Kamionka.
Jest to przedmieście, Kalinowszczyzną zwane, zamieszkałe przeważnie przez najbiedniejszą ludność żydowską, a w części przez biedniejszych rzemieślników i wyrobników.
Dalej droga skręca w głęboki parów i oczom podróżnego odsłania nowe widoki.
Starożytny kirkut żydowski na wysokiej, stromo ściętej z jednego boku, górze - pełen drzew starych i nagrobków kamiennych przeważnie, postawionych obyczajem wschodnim, prostopadle.
U stóp stromej góry, przy kirkucie samym, ruiny starożytnego kościoła Franciszkanów, dziś fabryka mydła; dalej kopuła dawnej cerkiewki Bazyliańskiej, a dalej już zgiełkliwa, żydowska część miasta.
Ów kirkut starodawny, na górze Grodzisko zwanej, jak historya miasta świadczy, sięga roku 1554, ale to jest data aktu nadania. W rzeczywistości istnieć on już dawniej musiał, bo nie masz śladu, żeby żydzi lubelscy gdzieindziej jeszcze cmentarz swój mieli, a przecież mieszkali w Lublinie od wieków.
Ruiny kościoła, w których teraz mydlarnia się mieści, nie mają tak dawnej historyi. Wprawdzie Franciszkanie siedzieli na tem miejscu w r. 1619, ale mieli tylko kapliczkę drewnianą, a gmach klasztorny dopiero w r. 1700 został wzniesiony. W r. 1826 Franciszkanie opuścili swoją siedzibę, a gmach przeszedł na własność prywatną.
Niejeden przejeżdżający tamtędy zastanawia się dlaczego góra od strony kościoła tak stromo jest ścięta, czy do tego przyczyniła się ręka ludzka, czy też stało się to przez jakiś dziwny kaprys natury?
- Patrz Berku - rzekłem - jak to dziwnie wygląda.
- Co dziwne? - zapytał - co tu jest dziwne?
- Naprzód to sąsiedztwo szczególne, kościół tuż przy żydowskim cmentarzu...
- No, to jest miasto, proszę pana - odrzekł - to i dawniej było miasto, a w mieście, jak zwyczajnie, gdzie kto ma plac, to sobie buduje. Żydy mieli kawałek placu, zrobili sobie kirkut - księża mieli kawałek placu, zrobili sobie kościół! Co się dziwować? - każdy potrzebuje podług swojego zakonu. Ten kirkut to już bardzo stary jest.
- Trzysta lat ma z górą.
- Kto to panu powiedział, niech zwróci pieniądze! Kto te lata rachował, kto pamiętać może takie dawne rzeczy?
- W książkach jest.
- Aj, co to znaczy! niby to każda książka prawdę powiada? Książki też pewnie powiadają, że i ta góra dawno była i ten plac, na którym kościół stał, także dawno był!
- A tak.
- Ha! ha! to oni dużo powiadają! oni dużo wiedzą! Oni wiedzą tyle, co nic, albo i całkiem nic.
- Ale przecież to, co jest w książkach historycznych, opiera się na dokumentach.
- Niech moje wrogi takie oparcie w plecach mają, jak to prawda! Książki piszą, że była tu góra i był dół, a ja panu powiadam, że tu ani góra nie była, ani dół także nie był.
- Więc cóż było?
- Pytaj się pan książki - rzekł ironicznie Berek - kiedy książki takie mądre są, to niech powiedzą, co było?
Nie mogłem z niego więcej wydobyć, tem bardziej, że już wjeżdżaliśmy do miasta i towarzysz mojej podróży miał wielką ochotę zeskoczyć z wózka i wpaść odrazu w miasto, do którego różne interesa go sprowadzały.
- Kiedy pan dobrodziej wraca? - zapytał.
- Jutro, o samym zachodzie słońca.
- Ny - to ja jutro o samym zachodzie słońca będę sobie stał przy starym kirkucie. Pan mnie znów podwiezie kawałek?
- Zobaczymy.
- Aj waj, pan podwiezie - ja jestem już podupadły całkiem na nogi i, jak tylko prędko idę, to zaraz mnie koło serca pika! Niech Bóg broni, jak pika!
- Dobrze więc, podwiozę cię, dokąd zechcesz, ale musisz mi powiedzieć o tej górze, o tem, co było wtenczas, kiedy jej nie było.
- Nu - dalibóg, pan zawsze ciekawy! dlaczego pan taki ciekawy jest?
- Chciałbym wiedzieć.
- Ny, ny, do widzenia panu - rzekł, zeskakując z wózka i zniknął w bramie kamienicy, obok której przejeżdżaliśmy.
Nazajutrz opuszczałem Lublin. Zachodzące słońce złociło wysmukłe wieżyce, odbijało się w szybach, starym murom nadawało czerwonawą barwę.
Koło dawnego kirkuta oczekiwał Berek z tłómoczkiem pod pachą.
- Dobry wieczór, dobry wieczór pana dobrodzieja! - wołał. - Widzi pan, jaki ja jestem słowny! Ha! znajdź pan drugiego człowieka, żeby był taki punktualny, jak Berek! Powiedział pan: zachód słońca! Patrz pan, teraz akuratnie jest zachód słońca, a Berek stoi pinkt! jak na zegarku. Ny - ja myślę, że mnie pan kawałek podwiezie. Dlaczego pan by mnie nie podwiózł? Przecież nic złego nie zrobiłem.
- A jakże będzie z górą?
- Ja myślałem, że pan już zapomniał, na moje sumienie! Góra jest góra! niech ona sobie stoi, bo ona jest góra, a my jedźmy, bo na to jesteśmy ludzie. Góra nie może jechać, nam nie pasuje stoić. Patrz pan, nawet kuń to rozumie, on już rucha nogami, już pokazuje, że czas jechać. Mądry kuń, dalibóg!
Mówiąc to, Berek wgramolił się na wózek. Ruszyliśmy.
Na starym kirkucie szumiały drzewa, minęliśmy je niebawem, minęliśmy przedmieście i most na Bystrzycy i ogromne karczmisko murowane przy drodze - a słońce zaszło już zupełnie, zaś z łąk podnosiły się fantastyczne mgły i rozwiewały się w kształty dziwne, nieokreślone, zmieniające się ciągle.
Gwiazdy zaczęły się ukazywać na niebie, złociste, mrugające figlarnie - wiatr przynosił z łąk zapach świeżo skoszonego siana.
- Jakże, Berku - spytałem - powiadasz, że kirkut ma więcej, niż trzysta lat?
- Ha! ha! i wiele więcej!
- Naprzykład?
- Ja nie wiem, ale on bardzo stary jest. On taki stary jak i sam Lublin, może nawet jeszcze starszy. Czy pan tam kiedy był?
- Nie.
- To pan nie widział jakie tam stare kamienie są?
- A Berek widział?
- I ja nie widziałem - ale ludzie gadają. Ludzie gadają, że tam już wszystkie pismo, co było na kamieniach wykute, wiatr wydmuchał i woda wymyła! Pomyśl pan sam, wiele to trzeba było wiatru i wiele wody, żeby wytrzeć z kamienia pismo - a jakie pismo? Co wykute jest! Każda literka przynajmniej na pół cala głęboko. Powiadają, że niektóre kamienie już tak w ziemię powłaziły, że mało ich co znać. Weź pan na delikatny rozum, wiele trzeba czasu, żeby sam kamień w ziemię wlazł i żeby się w niej schował - to nie bagatela jest!
- Na tym kirkucie zapewne wielu sławnych i uczonych żydów spoczywa?
- Aj! sławnych, uczonych, nabożnych rabinów, wielkich bogaczów moc! Cały kahał ich tam jest. Aj, aj, żebym ja miał jeden procent od tysiącznej części tej zasługi, co oni mają przed Panem Bogiem, to jabym bardzo, bardzo szczęśliwy był! Tam wielkie ludzie są pochowane, wielkie głowy! Tam nawet zdybuje się jeden kamień, na którym napisane jest nie dużo i nie mało, tylko jedno imię! A wiesz pan jakie imię? Ha! Ester! A wiesz pan, czyje to imię? To była żydówka, z prostego stanu nawet, biednego krawca córka, ale później to ona została żydowską królową...
- Żydowską? Źle jesteś poinformowany mój Berku, gdyż ona wcale królową nie była.
- Tak?! Pan może powie, że i ten król wcale nie był król i ta żydówka nie była żydówka, że on koło niej nie siedział, a ona koło niego też nie była. U państwa to wszystko jest na wywrót!
- Ale owszem, przyznaję, że była i że koło króla siedziała.
- Nu - a kto może koło króla siedzieć?! To kimedya jest, dalibóg! - koło krawca siedzi krawcowa, a koło króla... królowa. Małe dziecko nawet zrozumie taki interes.
- Ona niedaleko Krakowa jest pochowana - to wiadomo.
- Niech będzie i tak! Ja na jej pogrzebie nie byłem. Dla mnie dość, że ludzie powiadają, że jest taki kamień i że na nim stoi napisane to imię Ester - i że ta Ester była żydowska królowa. Na co mnie wiedzieć więcej? Mnie to dość. Kto chce niech daje wiarę, kto nie chce, niech nie daje. Na to niema żadnego przymuszenia, żadnego gwałtu.
Widocznie Berek rozgniewał się. Jak można podawać w wątpliwość jego słowa? Przecież on nie jest prosty cham, on nie jest grubianin, ale uczony człowiek, który dużo czytał, a jeszcze więcej słyszał - i słyszał nietylko o zwyczajnych przygodach i wypadkach, ale i o cudownościach najrozmaitszych, o wydarzeniach takich, których głowa ludzka, choćby najtęższa, objąć ani wytłómaczyć nie może; słyszał jak wyglądają różni aniołowie i jakie zasadzki dyabeł urządza... tyle, tyle słyszał, a tu, znajduje się ktoś, co wierzyć mu nie chce. I kto? pfe, dalibóg!
Trzeba było jakoś udobruchać uczonego męża.
- Zapal-że Berku cygaro i dotrzymaj słowa.
- Cygaro? dla czego ja nie mam sobie zapalić cygaro? Ja zapalę - a co się tyczy słowa, to ja nie wiem, o jakiem słowie pan mówi...
- Miałem coś usłyszeć o owej górze.
Machnął ręką, jakby przez to chciał dać do zrozumienia, że szkoda tracić słów napróżno.
- Co tu dużo gadać - rzekł - nie warto!... Pan nie wierzy, pan powiada, że wszystko nieprawda...
- Jesteś niesprawiedliwy - opowiadałeś o królu Dawidzie - czy przeczyłem? O trzydziestu sześciu sprawiedliwych - czy powiedziałem, że to fałsz?
- Ny - prawda.
- Są takie rzeczy, o których wszyscy wiedzą i są takie książki, w których jest napisane to, co było - i nikt nie może powiedzieć, że tak nie było. Przecież musiał Berek słyszeć, że w Lublinie nauczali kiedyś wielcy rabini.
- Ha! ha! i jacy rabini, same nabożniki, uczone!
- Myślisz Berku, że o nich nie ma w książkach?
- Ja wiem, wiem - w różnych żydowskich książkach to jest.
- Nietylko w żydowskich, jest i w polskich...
- To nie może być!
- Jest, jest - bo dla czego nie miałoby być? O wielkich uczonych zawsze się świat dowie i szanuje ich.
- To prawda! ma pan recht! Ja sam byłem świadkiem, jak raz do powiatu przyszedł rabin, nawet nie żaden wielki rabin, ale taki zwyczajny - to jemu postawili krzesło, żeby on sobie siadł! I urzędniki miarkowali, że dla duchownej osoby należy się krzesło...
- Czemuż się więc dziwisz, że o prawdziwie wielkich rabinach ludzie coś wiedzą. Słyszałeś coś pewnie o rabi Salomonie Loria? rabi Salomonie ben Jehuda.
- Aj waj! ktoby nie słyszał?
- Przecież to lubelski rabin, wielki uczony. Umarł tu w Lublinie, temu z górą lat trzysta. Założyćby się można, że na starym kirkucie jego prochy leżą. A rabi Joel?
- Joel!... oj, oj, ja wiem, ja o nich wszystkich słuchałem - dla czego ja nie miałem słyszyć?
- Rabi Joel Sirkes, ben Salmon.
- Sirkes! Kto nie słuchał o Sirkes?! Wielka głowa! wielki nabożnik! - on też leży na starym Kirkucie.
- Nie, on leży w Krakowie.
- Może w Krakowie - nie będę się sprzeczał, ale mnie się zdaje, że nie. Jakby lubelskie żydy mogli od siebie puścić taką osobę?
- A jednak puścili, jest już temu więcej niż dwieście lat - on pojechał do Krakowa; tam był rabinem i tam umarł, a pochowali go obok sławnego rabina Mosze Iserles. Słyszałeś Berku, koło tego sławnego rabina, którego nazywają Ra-mo!
Od tej strony zwłaszcza, z której przybywaliśmy z Berkiem, wjazd do Lublina bardzo jest ładny. Po prawej ręce, na wyniosłem wzgórzu wznosi się piękny kościół, niegdyś Augustyanów, z zabudowaniami klasztornemi - po lewej liczne domki, drewniane przeważnie, stare i zniszczone. Niektóre z nich niby jaskółcze gniazda poprzyczepiane na wzgórzach, inne rozrzucone dokoła wielkiego placu, przypominającego rynki takich sławnych miast, jak Firlej, Łysobyki lub Kamionka.
Jest to przedmieście, Kalinowszczyzną zwane, zamieszkałe przeważnie przez najbiedniejszą ludność żydowską, a w części przez biedniejszych rzemieślników i wyrobników.
Dalej droga skręca w głęboki parów i oczom podróżnego odsłania nowe widoki.
Starożytny kirkut żydowski na wysokiej, stromo ściętej z jednego boku, górze - pełen drzew starych i nagrobków kamiennych przeważnie, postawionych obyczajem wschodnim, prostopadle.
U stóp stromej góry, przy kirkucie samym, ruiny starożytnego kościoła Franciszkanów, dziś fabryka mydła; dalej kopuła dawnej cerkiewki Bazyliańskiej, a dalej już zgiełkliwa, żydowska część miasta.
Ów kirkut starodawny, na górze Grodzisko zwanej, jak historya miasta świadczy, sięga roku 1554, ale to jest data aktu nadania. W rzeczywistości istnieć on już dawniej musiał, bo nie masz śladu, żeby żydzi lubelscy gdzieindziej jeszcze cmentarz swój mieli, a przecież mieszkali w Lublinie od wieków.
Ruiny kościoła, w których teraz mydlarnia się mieści, nie mają tak dawnej historyi. Wprawdzie Franciszkanie siedzieli na tem miejscu w r. 1619, ale mieli tylko kapliczkę drewnianą, a gmach klasztorny dopiero w r. 1700 został wzniesiony. W r. 1826 Franciszkanie opuścili swoją siedzibę, a gmach przeszedł na własność prywatną.
Niejeden przejeżdżający tamtędy zastanawia się dlaczego góra od strony kościoła tak stromo jest ścięta, czy do tego przyczyniła się ręka ludzka, czy też stało się to przez jakiś dziwny kaprys natury?
- Patrz Berku - rzekłem - jak to dziwnie wygląda.
- Co dziwne? - zapytał - co tu jest dziwne?
- Naprzód to sąsiedztwo szczególne, kościół tuż przy żydowskim cmentarzu...
- No, to jest miasto, proszę pana - odrzekł - to i dawniej było miasto, a w mieście, jak zwyczajnie, gdzie kto ma plac, to sobie buduje. Żydy mieli kawałek placu, zrobili sobie kirkut - księża mieli kawałek placu, zrobili sobie kościół! Co się dziwować? - każdy potrzebuje podług swojego zakonu. Ten kirkut to już bardzo stary jest.
- Trzysta lat ma z górą.
- Kto to panu powiedział, niech zwróci pieniądze! Kto te lata rachował, kto pamiętać może takie dawne rzeczy?
- W książkach jest.
- Aj, co to znaczy! niby to każda książka prawdę powiada? Książki też pewnie powiadają, że i ta góra dawno była i ten plac, na którym kościół stał, także dawno był!
- A tak.
- Ha! ha! to oni dużo powiadają! oni dużo wiedzą! Oni wiedzą tyle, co nic, albo i całkiem nic.
- Ale przecież to, co jest w książkach historycznych, opiera się na dokumentach.
- Niech moje wrogi takie oparcie w plecach mają, jak to prawda! Książki piszą, że była tu góra i był dół, a ja panu powiadam, że tu ani góra nie była, ani dół także nie był.
- Więc cóż było?
- Pytaj się pan książki - rzekł ironicznie Berek - kiedy książki takie mądre są, to niech powiedzą, co było?
Nie mogłem z niego więcej wydobyć, tem bardziej, że już wjeżdżaliśmy do miasta i towarzysz mojej podróży miał wielką ochotę zeskoczyć z wózka i wpaść odrazu w miasto, do którego różne interesa go sprowadzały.
- Kiedy pan dobrodziej wraca? - zapytał.
- Jutro, o samym zachodzie słońca.
- Ny - to ja jutro o samym zachodzie słońca będę sobie stał przy starym kirkucie. Pan mnie znów podwiezie kawałek?
- Zobaczymy.
- Aj waj, pan podwiezie - ja jestem już podupadły całkiem na nogi i, jak tylko prędko idę, to zaraz mnie koło serca pika! Niech Bóg broni, jak pika!
- Dobrze więc, podwiozę cię, dokąd zechcesz, ale musisz mi powiedzieć o tej górze, o tem, co było wtenczas, kiedy jej nie było.
- Nu - dalibóg, pan zawsze ciekawy! dlaczego pan taki ciekawy jest?
- Chciałbym wiedzieć.
- Ny, ny, do widzenia panu - rzekł, zeskakując z wózka i zniknął w bramie kamienicy, obok której przejeżdżaliśmy.
Nazajutrz opuszczałem Lublin. Zachodzące słońce złociło wysmukłe wieżyce, odbijało się w szybach, starym murom nadawało czerwonawą barwę.
Koło dawnego kirkuta oczekiwał Berek z tłómoczkiem pod pachą.
- Dobry wieczór, dobry wieczór pana dobrodzieja! - wołał. - Widzi pan, jaki ja jestem słowny! Ha! znajdź pan drugiego człowieka, żeby był taki punktualny, jak Berek! Powiedział pan: zachód słońca! Patrz pan, teraz akuratnie jest zachód słońca, a Berek stoi pinkt! jak na zegarku. Ny - ja myślę, że mnie pan kawałek podwiezie. Dlaczego pan by mnie nie podwiózł? Przecież nic złego nie zrobiłem.
- A jakże będzie z górą?
- Ja myślałem, że pan już zapomniał, na moje sumienie! Góra jest góra! niech ona sobie stoi, bo ona jest góra, a my jedźmy, bo na to jesteśmy ludzie. Góra nie może jechać, nam nie pasuje stoić. Patrz pan, nawet kuń to rozumie, on już rucha nogami, już pokazuje, że czas jechać. Mądry kuń, dalibóg!
Mówiąc to, Berek wgramolił się na wózek. Ruszyliśmy.
Na starym kirkucie szumiały drzewa, minęliśmy je niebawem, minęliśmy przedmieście i most na Bystrzycy i ogromne karczmisko murowane przy drodze - a słońce zaszło już zupełnie, zaś z łąk podnosiły się fantastyczne mgły i rozwiewały się w kształty dziwne, nieokreślone, zmieniające się ciągle.
Gwiazdy zaczęły się ukazywać na niebie, złociste, mrugające figlarnie - wiatr przynosił z łąk zapach świeżo skoszonego siana.
- Jakże, Berku - spytałem - powiadasz, że kirkut ma więcej, niż trzysta lat?
- Ha! ha! i wiele więcej!
- Naprzykład?
- Ja nie wiem, ale on bardzo stary jest. On taki stary jak i sam Lublin, może nawet jeszcze starszy. Czy pan tam kiedy był?
- Nie.
- To pan nie widział jakie tam stare kamienie są?
- A Berek widział?
- I ja nie widziałem - ale ludzie gadają. Ludzie gadają, że tam już wszystkie pismo, co było na kamieniach wykute, wiatr wydmuchał i woda wymyła! Pomyśl pan sam, wiele to trzeba było wiatru i wiele wody, żeby wytrzeć z kamienia pismo - a jakie pismo? Co wykute jest! Każda literka przynajmniej na pół cala głęboko. Powiadają, że niektóre kamienie już tak w ziemię powłaziły, że mało ich co znać. Weź pan na delikatny rozum, wiele trzeba czasu, żeby sam kamień w ziemię wlazł i żeby się w niej schował - to nie bagatela jest!
- Na tym kirkucie zapewne wielu sławnych i uczonych żydów spoczywa?
- Aj! sławnych, uczonych, nabożnych rabinów, wielkich bogaczów moc! Cały kahał ich tam jest. Aj, aj, żebym ja miał jeden procent od tysiącznej części tej zasługi, co oni mają przed Panem Bogiem, to jabym bardzo, bardzo szczęśliwy był! Tam wielkie ludzie są pochowane, wielkie głowy! Tam nawet zdybuje się jeden kamień, na którym napisane jest nie dużo i nie mało, tylko jedno imię! A wiesz pan jakie imię? Ha! Ester! A wiesz pan, czyje to imię? To była żydówka, z prostego stanu nawet, biednego krawca córka, ale później to ona została żydowską królową...
- Żydowską? Źle jesteś poinformowany mój Berku, gdyż ona wcale królową nie była.
- Tak?! Pan może powie, że i ten król wcale nie był król i ta żydówka nie była żydówka, że on koło niej nie siedział, a ona koło niego też nie była. U państwa to wszystko jest na wywrót!
- Ale owszem, przyznaję, że była i że koło króla siedziała.
- Nu - a kto może koło króla siedzieć?! To kimedya jest, dalibóg! - koło krawca siedzi krawcowa, a koło króla... królowa. Małe dziecko nawet zrozumie taki interes.
- Ona niedaleko Krakowa jest pochowana - to wiadomo.
- Niech będzie i tak! Ja na jej pogrzebie nie byłem. Dla mnie dość, że ludzie powiadają, że jest taki kamień i że na nim stoi napisane to imię Ester - i że ta Ester była żydowska królowa. Na co mnie wiedzieć więcej? Mnie to dość. Kto chce niech daje wiarę, kto nie chce, niech nie daje. Na to niema żadnego przymuszenia, żadnego gwałtu.
Widocznie Berek rozgniewał się. Jak można podawać w wątpliwość jego słowa? Przecież on nie jest prosty cham, on nie jest grubianin, ale uczony człowiek, który dużo czytał, a jeszcze więcej słyszał - i słyszał nietylko o zwyczajnych przygodach i wypadkach, ale i o cudownościach najrozmaitszych, o wydarzeniach takich, których głowa ludzka, choćby najtęższa, objąć ani wytłómaczyć nie może; słyszał jak wyglądają różni aniołowie i jakie zasadzki dyabeł urządza... tyle, tyle słyszał, a tu, znajduje się ktoś, co wierzyć mu nie chce. I kto? pfe, dalibóg!
Trzeba było jakoś udobruchać uczonego męża.
- Zapal-że Berku cygaro i dotrzymaj słowa.
- Cygaro? dla czego ja nie mam sobie zapalić cygaro? Ja zapalę - a co się tyczy słowa, to ja nie wiem, o jakiem słowie pan mówi...
- Miałem coś usłyszeć o owej górze.
Machnął ręką, jakby przez to chciał dać do zrozumienia, że szkoda tracić słów napróżno.
- Co tu dużo gadać - rzekł - nie warto!... Pan nie wierzy, pan powiada, że wszystko nieprawda...
- Jesteś niesprawiedliwy - opowiadałeś o królu Dawidzie - czy przeczyłem? O trzydziestu sześciu sprawiedliwych - czy powiedziałem, że to fałsz?
- Ny - prawda.
- Są takie rzeczy, o których wszyscy wiedzą i są takie książki, w których jest napisane to, co było - i nikt nie może powiedzieć, że tak nie było. Przecież musiał Berek słyszeć, że w Lublinie nauczali kiedyś wielcy rabini.
- Ha! ha! i jacy rabini, same nabożniki, uczone!
- Myślisz Berku, że o nich nie ma w książkach?
- Ja wiem, wiem - w różnych żydowskich książkach to jest.
- Nietylko w żydowskich, jest i w polskich...
- To nie może być!
- Jest, jest - bo dla czego nie miałoby być? O wielkich uczonych zawsze się świat dowie i szanuje ich.
- To prawda! ma pan recht! Ja sam byłem świadkiem, jak raz do powiatu przyszedł rabin, nawet nie żaden wielki rabin, ale taki zwyczajny - to jemu postawili krzesło, żeby on sobie siadł! I urzędniki miarkowali, że dla duchownej osoby należy się krzesło...
- Czemuż się więc dziwisz, że o prawdziwie wielkich rabinach ludzie coś wiedzą. Słyszałeś coś pewnie o rabi Salomonie Loria? rabi Salomonie ben Jehuda.
- Aj waj! ktoby nie słyszał?
- Przecież to lubelski rabin, wielki uczony. Umarł tu w Lublinie, temu z górą lat trzysta. Założyćby się można, że na starym kirkucie jego prochy leżą. A rabi Joel?
- Joel!... oj, oj, ja wiem, ja o nich wszystkich słuchałem - dla czego ja nie miałem słyszyć?
- Rabi Joel Sirkes, ben Salmon.
- Sirkes! Kto nie słuchał o Sirkes?! Wielka głowa! wielki nabożnik! - on też leży na starym Kirkucie.
- Nie, on leży w Krakowie.
- Może w Krakowie - nie będę się sprzeczał, ale mnie się zdaje, że nie. Jakby lubelskie żydy mogli od siebie puścić taką osobę?
- A jednak puścili, jest już temu więcej niż dwieście lat - on pojechał do Krakowa; tam był rabinem i tam umarł, a pochowali go obok sławnego rabina Mosze Iserles. Słyszałeś Berku, koło tego sławnego rabina, którego nazywają Ra-mo!