Ludzie główną wygraną przeważnie zachowują w tajemnicy, jak plamę na honorze rodziny. Pan Bernheim jednakowoż podwoił swoje ostentacyjne lekceważenie dla otoczenia; zredukował i tak już skąpą liczbę ukłonów, którą zwykł był codziennie rozdawać i zaczął ludziom, którzy mu się kłaniali, odpowiadać z obraźliwym i obojętnym roztargnieniem, jak gdyby w obawie, że jego szczęście nie zostanie przyjęte do wiadomości z dostateczną złośliwością. I nie dość na tym. On, który dotąd wyzywał jedynie ludzi, jął wyzywać przyrodę. Mieszkał w obszernym domu ojca, niedaleko miasta, przy wielkim gościńcu prowadzącym do jodłowego lasu. Pośrodku starego ogrodu stał dom, pomiędzy drzewami owocowymi, dębami i lipami. Był na żółto pomalowany, miał czerwony, stromy dach i otoczony był szarym murem wysokości człowieka. Drzewa stojące na skraju ogrodu sterczały ponad murem i sklepieniem koron sięgały do środka gościńca. Od dawnych czasów opierały się o mur dwie szerokie, zielone ławki. Znużeni mogli tam spocząć. Jaskółki gnieździły się w domu, w letnie wieczory w listowiu drzew rozbrzmiewał świegot - a długi mur, drzewa i ławki były dobrym i chłodnym pocieszeniem, wśród gorącego kurzu letniej drogi. A wśród gorzkich dni zimowych obiecywały przynajmniej sąsiedztwo ludzi.
Pewnego dnia, w lecie, ławki znikły. Wzdłuż i powyżej muru wznosiło się nagie, drewniane rusztowanie. Stare drzewa w ogrodzie zostały ścięte. Można było słyszeć trzask i łomot i ostatni poszum koron, które po raz pierwszy dotykały ziemi. Mur upadł. Przez dziury i szczeliny drewnianego rusztowania widzieli ludzie ogołocony z drzew ogród Bernheimów, żółty dom oddany na pastwę gnuśnego opustoszenia, i niechęć ich ogarniała, jak gdyby to był ich dom i ich drzewa, i ich mur.
W parę miesięcy później stał na miejscu żółtego domu ze szpiczastym dachem, nowy, biały, lśniący, z kamiennym balkonem opartym na wapiennych barkach Atlasa, z płaskim dachem, mającym przypominać Południe, z modną sztukaterią między oknami, z główkami aniołów i maszkarami czartów pod dachem na przemian, oraz z pompatyczną wprost rampą, która byłaby godnym zajazdem dla sądu apelacyjnego, parlamentu lub wyższej uczelni. Zamiast kamiennego muru stanęła gęsta siatka z szarego drutu z ostrymi kolcami, przeciw niebu, ptakom i złodziejom. W ogrodzie można było zobaczyć okrągłe grządki lub grządki w formie serca, sztuczne trawniki z gęstą, krótką i prawie że niebieską trawą, wątłe krzaczki róży podparte deszczułkami. Na środku każdej grządki stał karzeł z pomalowanej glinki. Karły miały czerwone kapuzy, uśmiechnięte twarze, białe brody, a w drobnych rączkach trzymały łopaty, rydle, młoty i polewaczki. Cały baśniowy ludek z fabryki Grutzer i S-ka. Kunsztownie splecione ścieżki wiły się jak węże pomiędzy grządkami, które były usłane żwirem, skrzypiącym już przy oglądaniu. Jak daleko okiem sięgnąć nie było ławki. I chociaż przecież stało się na dworze, odczuwało się w nogach zmęczenie na widok tej niespokojnej wspaniałości; jakby po kilkugodzinnej przechadzce po niej. Karły uśmiechały się nadaremnie. Cienkie krzaczki róży drżały, bratki wyglądały jak malowana porcelana. Nawet gdy długi wąż ogrodnika rozpylał kryształową wodę, nie odczuwało się chłodu, a raczej przypominał się delikatny, odurzający płyn, którym bileter kinowy skrapia odkryte głowy widzów. Nad balkonem polecił pan Bernheim umieścić słowa: Sans souci. Były to złote, zębate, trudno czytelne litery.
Często można było widzieć pana Bernheima spacerującego pomiędzy grządkami i gwałcącego wspólnie z ogrodnikiem przyrodę. Słyszało się wówczas syczący trzask nożyc i suche trzeszczenie małych żywopłotów, które świeżo co zasadzone, ledwie zaczęły rosnąć, a już musiały zapoznać się ze swoim regulaminem służbowym. Okna domu nigdy nie były otwarte. Story przeważnie były zapuszczone. Zdarzały się wieczory, kiedy poprzez żółte, gęste firanki można było widzieć przechadzające się lub siedzące cienie osób, kontury i świetlne węzły pająka. Wtedy domyślano się, że w domu pana Bernheima odbywa się uczta.
Przebieg uczt miewał u państwa Bemheimów jakąś chłodną godność. Wino, które w ich domu podawano, nie wywoływało odpowiedniego efektu, mimo że było znakomitego pochodzenia. Gość pił wino i stawał się trzeźwy. Pan Bernheim zapraszał z zamiłowaniem kilku właścicieli dóbr z sąsiedztwa, kilku wojskowych, zawsze ludzi o wielkopańskich ambicjach, oraz wybrane jednostki przemysłu i finansjery. Respekt przed swoimi gośćmi i obawa przed naruszeniem powagi, nie pozwalały mu być wesołym. Goście wyczuwali nieśmiałość gospodarza i zachowywali się przez cały wieczór jak na wstępie, mianowicie poprawnie. Pani Bernheim nie rozumiała dowcipów sytuacyjnych, a w anegdotach nie znajdowała niczego zabawnego. Była zresztą żydowskiego pochodzenia - a ponieważ anegdoty, które kursowały pomiędzy gośćmi, przeważnie zaczynały się od słów: "Pewnego razu Żyd siedział w pociągu...", czuła się pani Bernheim dotkniętą i gdy tylko ktoś czynił przygotowania do opowiadania małej historii, popadała w mętne i zakłopotane milczenie. Obawiała się, że rozmowa zejdzie na Żydów. Pan Bernheim nie uważał za stosowne rozmawiać z gośćmi o swoich interesach. Oni znów uważali, że nie ma sensu donosić mu o gospodarce, o wojsku, o koniach. Niekiedy Berta, jedyna córka domu i dobra partia, grywała na fortepianie Chopina ze zwykłą wirtuozerią lepiej wychowanych panien. Niekiedy tańczono u państwa Bernheimów. W godzinę po północy goście rozchodzili się. Za oknami gasły światła. Wszystko spało. Jedynie stróż, pies i karły w ogrodzie czuwały.
Paweł Bernheim udawał się o dziewiątej godzinie na spoczynek, jak to przyjęte jest u dobrze wychowanych ludzi. Mieszkał w jednym pokoju z młodszym bratem Teodorem. Paweł czuwał dłużej i zasypiał dopiero, gdy w całym domu panowała już cisza. Był wrażliwym chłopcem. Nazwano go "nerwowym dzieckiem" i wywodzono z jego wrażliwości specjalne uzdolnienia.
W młodszych latach usiłował zdolności te wykazać. Gdy Bernheimom przypadła główna wygrana, dwunastoletni Paweł wyposażony był rozumem osiemnastoletniego młodzieńca. Nagła przemiana mieszczańskiego domu w dom bogaty z wielkopańskimi aspiracjami spotęgowała jego przyrodzoną ambicję. Wiedział o tym, że bogactwo i towarzyska pozycja ojca mogą zdobyć dla syna potężne "stanowisko". Naśladował zarozumiałość ojca. Prowokował kolegów i nauczycieli. Miał miękkie biodra, wolne ruchy, pełne, czerwone, na wpół otwarte usta i białe, drobne zęby, skórę o zielonawym połysku, jasne i próżne oczy ocienione długimi i bardzo ciemnymi rzęsami, oraz długie, podniecająco łagodne włosy. W ławce siedział niedbale, roztargniony, uśmiechnięty. Jego postawa zdradzała nieustannie żywą myśl: mój ojciec może kupić całą szkołę. Inni byli bezsilni i mali, oddani na pastwę przemocy szkoły. Jedynie on mógł szkole przeciwstawić potęgę ojca, jego anglosaskie śniadanie, jego ham-and-eggs z sokiem pomarańczowym, instruktora domowego, którego lekcje konsumował codziennie po południu wraz z czekoladą i keksami, piwnicę z winami, powóz, ogród i karły.
Czuć go było mlekiem, ciepłem, mydłem, kąpielą, gimnastyką pokojową, lekarzem domowym i pokojówkami. Zdawało się, że szkoła i zajęcia szkolne stanowiły jedynie nieważną część jego dnia. Jedną nogą stał już w świecie. Mając w uchu echo jego głosów, siedział w klasie jak gość. Utrzymywał ograniczone relacje z kolegami. Czasami przychodził po niego ojciec. Przyjeżdżał powozem na godzinę przed zakończeniem nauki. Następnego dnia przynosił Paweł świadectwo od lekarza domowego.
Wszelako niekiedy wyglądało, jak gdyby tęsknił za przyjacielem. Ale nie znajdował drogi. Zawsze pomiędzy nim a tamtymi stało jego bogactwo. Mówił czasami: "Przyjdź dziś po południu do mnie - mój instruktor zrobi nam obu nasze wypracowania". Lecz tylko rzadko któryś przychodził. Wymawiał bowiem z naciskiem "mój instruktor".
Uczył się łatwo i wielu rzeczy domyśliwał się. Czytywał pilnie. Ojciec urządził mu bibliotekę. Mówił niekiedy, gdy to było niepotrzebne: "Biblioteka mojego syna!". Albo do służącej: "Anna pójdzie do biblioteki mojego syna" - mimo że innej w domu nie było. Pewnego dnia próbował Paweł zrobić portret ojca na podstawie fotografii. "Mój syn ma frapujący talent" - orzekł stary Bernheim - i począł kupować szkicowniki, kolorowe ołówki, płótna, farby olejne, pędzle. Przyjął nauczyciela do rysunków i przebudował część poddasza na atelier.
Dwa razy w tygodniu, przed wieczorem, od piątej do siódmej godziny, ćwiczył Paweł ze swoją siostrą na fortepianie. Gdy się przechodziło obok ich domu, słyszało się, jak grali na cztery ręce, wiecznie Czajkowskiego. Czasami któryś z kolegów mówił: "Słyszałem, jak wczoraj grałeś na cztery ręce". - "Tak jest, z moją siostrą! Ona gra jeszcze o wiele lepiej ode mnie". I wszyscy byli źli z powodu tego małego słówka "jeszcze".
Pewnego dnia, w lecie, ławki znikły. Wzdłuż i powyżej muru wznosiło się nagie, drewniane rusztowanie. Stare drzewa w ogrodzie zostały ścięte. Można było słyszeć trzask i łomot i ostatni poszum koron, które po raz pierwszy dotykały ziemi. Mur upadł. Przez dziury i szczeliny drewnianego rusztowania widzieli ludzie ogołocony z drzew ogród Bernheimów, żółty dom oddany na pastwę gnuśnego opustoszenia, i niechęć ich ogarniała, jak gdyby to był ich dom i ich drzewa, i ich mur.
W parę miesięcy później stał na miejscu żółtego domu ze szpiczastym dachem, nowy, biały, lśniący, z kamiennym balkonem opartym na wapiennych barkach Atlasa, z płaskim dachem, mającym przypominać Południe, z modną sztukaterią między oknami, z główkami aniołów i maszkarami czartów pod dachem na przemian, oraz z pompatyczną wprost rampą, która byłaby godnym zajazdem dla sądu apelacyjnego, parlamentu lub wyższej uczelni. Zamiast kamiennego muru stanęła gęsta siatka z szarego drutu z ostrymi kolcami, przeciw niebu, ptakom i złodziejom. W ogrodzie można było zobaczyć okrągłe grządki lub grządki w formie serca, sztuczne trawniki z gęstą, krótką i prawie że niebieską trawą, wątłe krzaczki róży podparte deszczułkami. Na środku każdej grządki stał karzeł z pomalowanej glinki. Karły miały czerwone kapuzy, uśmiechnięte twarze, białe brody, a w drobnych rączkach trzymały łopaty, rydle, młoty i polewaczki. Cały baśniowy ludek z fabryki Grutzer i S-ka. Kunsztownie splecione ścieżki wiły się jak węże pomiędzy grządkami, które były usłane żwirem, skrzypiącym już przy oglądaniu. Jak daleko okiem sięgnąć nie było ławki. I chociaż przecież stało się na dworze, odczuwało się w nogach zmęczenie na widok tej niespokojnej wspaniałości; jakby po kilkugodzinnej przechadzce po niej. Karły uśmiechały się nadaremnie. Cienkie krzaczki róży drżały, bratki wyglądały jak malowana porcelana. Nawet gdy długi wąż ogrodnika rozpylał kryształową wodę, nie odczuwało się chłodu, a raczej przypominał się delikatny, odurzający płyn, którym bileter kinowy skrapia odkryte głowy widzów. Nad balkonem polecił pan Bernheim umieścić słowa: Sans souci. Były to złote, zębate, trudno czytelne litery.
Często można było widzieć pana Bernheima spacerującego pomiędzy grządkami i gwałcącego wspólnie z ogrodnikiem przyrodę. Słyszało się wówczas syczący trzask nożyc i suche trzeszczenie małych żywopłotów, które świeżo co zasadzone, ledwie zaczęły rosnąć, a już musiały zapoznać się ze swoim regulaminem służbowym. Okna domu nigdy nie były otwarte. Story przeważnie były zapuszczone. Zdarzały się wieczory, kiedy poprzez żółte, gęste firanki można było widzieć przechadzające się lub siedzące cienie osób, kontury i świetlne węzły pająka. Wtedy domyślano się, że w domu pana Bernheima odbywa się uczta.
Przebieg uczt miewał u państwa Bemheimów jakąś chłodną godność. Wino, które w ich domu podawano, nie wywoływało odpowiedniego efektu, mimo że było znakomitego pochodzenia. Gość pił wino i stawał się trzeźwy. Pan Bernheim zapraszał z zamiłowaniem kilku właścicieli dóbr z sąsiedztwa, kilku wojskowych, zawsze ludzi o wielkopańskich ambicjach, oraz wybrane jednostki przemysłu i finansjery. Respekt przed swoimi gośćmi i obawa przed naruszeniem powagi, nie pozwalały mu być wesołym. Goście wyczuwali nieśmiałość gospodarza i zachowywali się przez cały wieczór jak na wstępie, mianowicie poprawnie. Pani Bernheim nie rozumiała dowcipów sytuacyjnych, a w anegdotach nie znajdowała niczego zabawnego. Była zresztą żydowskiego pochodzenia - a ponieważ anegdoty, które kursowały pomiędzy gośćmi, przeważnie zaczynały się od słów: "Pewnego razu Żyd siedział w pociągu...", czuła się pani Bernheim dotkniętą i gdy tylko ktoś czynił przygotowania do opowiadania małej historii, popadała w mętne i zakłopotane milczenie. Obawiała się, że rozmowa zejdzie na Żydów. Pan Bernheim nie uważał za stosowne rozmawiać z gośćmi o swoich interesach. Oni znów uważali, że nie ma sensu donosić mu o gospodarce, o wojsku, o koniach. Niekiedy Berta, jedyna córka domu i dobra partia, grywała na fortepianie Chopina ze zwykłą wirtuozerią lepiej wychowanych panien. Niekiedy tańczono u państwa Bernheimów. W godzinę po północy goście rozchodzili się. Za oknami gasły światła. Wszystko spało. Jedynie stróż, pies i karły w ogrodzie czuwały.
Paweł Bernheim udawał się o dziewiątej godzinie na spoczynek, jak to przyjęte jest u dobrze wychowanych ludzi. Mieszkał w jednym pokoju z młodszym bratem Teodorem. Paweł czuwał dłużej i zasypiał dopiero, gdy w całym domu panowała już cisza. Był wrażliwym chłopcem. Nazwano go "nerwowym dzieckiem" i wywodzono z jego wrażliwości specjalne uzdolnienia.
W młodszych latach usiłował zdolności te wykazać. Gdy Bernheimom przypadła główna wygrana, dwunastoletni Paweł wyposażony był rozumem osiemnastoletniego młodzieńca. Nagła przemiana mieszczańskiego domu w dom bogaty z wielkopańskimi aspiracjami spotęgowała jego przyrodzoną ambicję. Wiedział o tym, że bogactwo i towarzyska pozycja ojca mogą zdobyć dla syna potężne "stanowisko". Naśladował zarozumiałość ojca. Prowokował kolegów i nauczycieli. Miał miękkie biodra, wolne ruchy, pełne, czerwone, na wpół otwarte usta i białe, drobne zęby, skórę o zielonawym połysku, jasne i próżne oczy ocienione długimi i bardzo ciemnymi rzęsami, oraz długie, podniecająco łagodne włosy. W ławce siedział niedbale, roztargniony, uśmiechnięty. Jego postawa zdradzała nieustannie żywą myśl: mój ojciec może kupić całą szkołę. Inni byli bezsilni i mali, oddani na pastwę przemocy szkoły. Jedynie on mógł szkole przeciwstawić potęgę ojca, jego anglosaskie śniadanie, jego ham-and-eggs z sokiem pomarańczowym, instruktora domowego, którego lekcje konsumował codziennie po południu wraz z czekoladą i keksami, piwnicę z winami, powóz, ogród i karły.
Czuć go było mlekiem, ciepłem, mydłem, kąpielą, gimnastyką pokojową, lekarzem domowym i pokojówkami. Zdawało się, że szkoła i zajęcia szkolne stanowiły jedynie nieważną część jego dnia. Jedną nogą stał już w świecie. Mając w uchu echo jego głosów, siedział w klasie jak gość. Utrzymywał ograniczone relacje z kolegami. Czasami przychodził po niego ojciec. Przyjeżdżał powozem na godzinę przed zakończeniem nauki. Następnego dnia przynosił Paweł świadectwo od lekarza domowego.
Wszelako niekiedy wyglądało, jak gdyby tęsknił za przyjacielem. Ale nie znajdował drogi. Zawsze pomiędzy nim a tamtymi stało jego bogactwo. Mówił czasami: "Przyjdź dziś po południu do mnie - mój instruktor zrobi nam obu nasze wypracowania". Lecz tylko rzadko któryś przychodził. Wymawiał bowiem z naciskiem "mój instruktor".
Uczył się łatwo i wielu rzeczy domyśliwał się. Czytywał pilnie. Ojciec urządził mu bibliotekę. Mówił niekiedy, gdy to było niepotrzebne: "Biblioteka mojego syna!". Albo do służącej: "Anna pójdzie do biblioteki mojego syna" - mimo że innej w domu nie było. Pewnego dnia próbował Paweł zrobić portret ojca na podstawie fotografii. "Mój syn ma frapujący talent" - orzekł stary Bernheim - i począł kupować szkicowniki, kolorowe ołówki, płótna, farby olejne, pędzle. Przyjął nauczyciela do rysunków i przebudował część poddasza na atelier.
Dwa razy w tygodniu, przed wieczorem, od piątej do siódmej godziny, ćwiczył Paweł ze swoją siostrą na fortepianie. Gdy się przechodziło obok ich domu, słyszało się, jak grali na cztery ręce, wiecznie Czajkowskiego. Czasami któryś z kolegów mówił: "Słyszałem, jak wczoraj grałeś na cztery ręce". - "Tak jest, z moją siostrą! Ona gra jeszcze o wiele lepiej ode mnie". I wszyscy byli źli z powodu tego małego słówka "jeszcze".