Tekst - "Jeden miesiąc życia" Jan Sten

zamknij i zacznij pisać
Godzina siódma rano. Brzask szary wstał i sączy się przez okno. Siedzę
na krześle zbłocony, znużony, złamany, a sen nie przychodzi do mnie.
Ledwie pomnę, co się ze mną działo tej nocy, bo to już nie ma nazwy.
Szaleństwo? Trwoga? Gorzej. Jakaś odwieczna modlitwa jaskiniowców
świdruje mi mózg: Grozo, Potęgo-jakakolwiek jesteś-bądź litościwa
duszy mojej! Ale nie, nie, nie jestem znów silny, zdrów i twardy.

Wczoraj wieczór cały spędziłem w kawiarni. Do Zaleskiej nie chciałem,
nie mogłem iść; Polińskiego nie było w domu; innych ludzi szukać
niepodobna było. Wszystko mi było zresztą jedno, gdzie się znajdować,
byle nie być w domu, nie widzieć tych cieni, które jak złe psy kryją się
po kątach i chodzą od stołu do krzeseł, od krzeseł do łóżka, byle nie
kłaść się i nie rozbierać w tem gęstem powietrzu, gdzie jakieś
niewidzialne dotknięcia palą mi skórę, byle nie czuć tej ciemności,
która jak na żer nalatuje na mnie i kładzie mi się na piersiach. Nie
mogłem iść do domu; niewysłowiony lęk, obawa samotności, obawa spokoju i
martwoty gryzła mię nieustannym, prawie fizycznym bólem.

Ale o pierwszej zamknięto kawiarnię i musiałem wyjść. Poszedłem wprost
przed siebie i zacząłem błądzić. Bez celu, pierwszą lepszą ulicą, która
się nawinęła, przez bulwary, przez place, przez zaułki. A za mną
błądziły jakieś wizye potworne i zarzucały mi czarne swe ręce na oczy;
wtedy gasło mi światło, zdawało się, jakby świat cały zapadał się w
ciemność, a słońce nigdy już więcej powstać nie miało. Stawałem wtedy
przed latarnią i wlepiwszy oczy w żółte jej światełko stałem bez ruchu,
drżąc we wnętrzu i słuchem rozognionym przysłuchując się ciszy. Kto wie
co tam siedzi w tem czarnem jądrze, które nieprzejrzyście rozciąga się
aż po same szkła latarni? Tam może czyhać człowiek z nożem, czyhać na
mnie i uderzyć mię w szyję, tam może być tak gęsto, że padnę odrazu bez
tchu. Lub może tam być gwarno od jakiegoś nieznanego życia nocy, może
tam być tak ludno, że zatrzymają mię i przepadnę bez śladu, jakgdybym w
otchłań wleciał.

I nagle zrywał się nademną strach ohydny, niewypowiedziany i jak wicher
zmiatał mię od latarni i w ciemność na zgubę własną odrzucał. Biegłem
nieprzytomny przez ulice, potykając się o kostki, rozrzucone do
brukowania, uciekałem na place widniejsze od ulic i kryłem się jak
zbrodniarz, gdym zdała straż policyjną zobaczył. Rozszalały tabun nędz
tratował mi duszę i szarpał mózgi, jak padlinę. Rozplatały się
wszystkie węzły duszy i było mi, jakbym cały zapadał się w sobie. Pot,
jak w łaźni występował mi na czoło, spływał na szyję i oblepiał na mnie
bieliznę; gorąca para żarła mi oczy; zdało mi się, że w powietrzu jest
jakiś nieznany kwas; gryzący i trujący, jak żaden inny, który wgryza mi
się w ciało i roztlenia tkanki. Koło mnie rozsuwały się tylko i zbiegały
gmachy martwe, bo wszystko, co nie jest kamieniem, zostało spopielone,
rozsypane, wyżarte. Zamknąłem usta, bo piersi mi płoną. I biegłem,
biegłem co raz szybciej ze schylonym karkiem, jak ścigane i oszalałe
zwierzę.

Wybiegłem do Hal. Przedemną w prostych, pewnych, olbrzymich liniach
piętrzyły się żelazne sklepienia. Wielkie lampy błyszczały niebieskawem
światłem, a ku górze pod dachem szklanym, jasność ich jednoczyła się w
jakiś drżący blask, który sypał się na plac cały. Tłok na dole. Kręcą
się tłumy ludzi, wozy podjeżdżają i bez przerwy sypią się z nich wory,
kosze, paki. Mimo to nie było wrzawy. Ludzie pracują cicho, niegłośnie,
jak widma. Tylko czasem zaskrzypi koło łub stuknie o kamień żelaztwo. I
znowu cisza.

Jasność przykuła mię do siebie. Siadłem na ławce; pot stygnął na mnie,
chłodził i orzeźwiał. Bezmyślnie patrzyłem w głąb tego pałacu, na wir
ludzi, kołujący przy mnie, na stosy jarzyn, które co raz wyżej i
gęściej zasypywały chodnik, na żelazne belki, z których zwieszały się
jakieś chorągwie czy płachty, na strop z błękitnemi gwiazdami-i znów
spełzałem oczami z tych wyżyn po belkach na bruk. I znów patrzyłem, jak
schylają się karki parobków, ręce wyrzucają zielone kule kapusty, jak
wozy przesuwają się zwolna-i łowiłem w tej ciszy jakieś szmery, brzęki,
czasem zwrotkę dalekiej piosnki lub przekleństwo. Patrzyłem, słuchałem i
żar odchodził odemnie. Spokój. I chciałem tu zostać, zdala od widm,
które za mną biegły-i czekać ranka.

-Viens, cheri.

Powiedziano coś blisko mnie:

-Viens donc, cheri.

Przy mnie na pustej dotąd ławce siedziała teraz pogięta postać, w
czarnych łachmanach, niewyraźna; tylko twarz sprośna, nabrzękła,
czerwona z otwartemi śmiejącemi się usty, patrzyła na mnie zblizka,
coraz bliżej. I ja patrzyłem na tego potwora, który nagle przy mnie się
wylągł i widziałem, jak sinieją mu wargi i jak trupio wyglądają duże
ostre zęby z tych żałobnych obwódek. Brzydzę się, a oczu oderwać nie
mogę, i boję się, a jednak patrzę.

-Qu'as tu donc peur, mon petit loup?

Tak, rzeczywiście lękam się; czuję, że roztwierają mi się i
nieruchomieją źrenice. Rękami chwytam się ławki, mdło mi się robi w
duszy i tak smutno i fala jakaś wzbiera mi w piersi, dławi w gardle i
ściska. Suchemi oczami patrzę, patrzę ciągle. Jaka ona podobna, coraz
podobniejsza, coraz młodsza, tamta.

Nagle rozległo się gdzieś nademną przekleństwo furmana; huk zbudził się
we mnie, jakby Halle się ocknęły i z krzykiem rzucały ku mnie. I
przypomniałem sobie gdzie jestem, zerwałem się z miejsca i pobiegłem
przed siebie, wprost w Halle, byle dale; od tej, i od tamtej.

-Va, sale bete.

Dogonił mię tylko ohydny śmiech i złorzeczenie.

I znów począłem iść, iść bez przerwy. Wyobraźnia moja, jak motyl bez
skrzydeł, legła ranna śmiertelnie i nie zrywała się więcej. Szał odszedł
mię, a zmysły postrzegały wszystko z jasnością przerażającą. Ale nad
wszystkiemi wrażeniami górowała nieprzeparta, w całej krwi rozlana myśl:
iść, iść. Ta myśl wszechmocna dała mi jakąś potęgę ciała,
niezniszczalność mięśni. Szedłem krokiem sprężystym, jędrnym, jak
wyćwiczony żołnierz. Jak długo szedłem, nie wiem. Nie myślałem o niczem,
nie czułem nic. Tylko chwilami zdawało mi się, że po drugiej stronie
ulicy w mroku prześlizguje się cicho taka sama postać błędna, idąca bez
celu, potępiona. I byłem jej wdzięczny, że idzie ze mną i nie trwożyła
mię wcale, jakgdybym ją znał od wieków. Chciałem się zbliżyć do niej i
przeszedłem przez ulicę: przyspieszyła kroku. Począłem iść prędzej:
pobiegła. Zacząłem biedz-i znów rozpoczął się pościg, aż w mroku
gęstszym widmo odwróciło się, spojrzało mi w twarz i znikło. Lecz na
karku jego widziałem swoją twarz, swoje oczy, nienawiści pełne i
pogardy. I zrozumiałem, że to dusza moja uciekła odemnie. Trwoga
nieludzka mię ogarnęła znowu, która ścina krew w żyłach i ciału
kamienieć każe; zdało mi się, żem skonał już i lada wiatr, co kłosa
rosnącego w ziemi nie zakołysze nawet, trąci mnie lekko, zdmuchnie i
rozkruszy.

Nagle z załomu ulicy jakiejś wyleciał wiatr-i zdało mi się, jakgdyby
ktoś ostrze chłodne przesunął mi wzdłuż-między duszą a ciałem. Zmąciło
mi się wszystko; przypadłem do muru. A kiedy omdlenie przeszło i
poczułem, że żyję-zerwałem się i począłem biedz, byle uciec z tej nocy
bezkresnej, zabójczej.

Przybiegłem nad rzekę. Ognie latarń nadbrzeżnych paliły się w falach
i rzucane wiatrem tańczyły koło brzegów jakieś szalone zaloty. Środek
rzeki był czarny, głęboki, tak że odbite blaski gwiazd zginęły gdzieś w
tej otchłani. Przechyliwszy się przez poręcz, opuściwszy głowę, z
której wiatr strącił mi kapelusz, trzymałem się prętów baryery i nie
mogłem spuścić oczu z rzeki. Kocham i boję się tej głębi. I dla tego że
wiem, że kiedyś muszę się w nią rzucić, że wiem, że woda ta jest zimna,
dławiąca, duszna-trzymałem się rękami mostu i patrzyłem z zachwytem i
dreszczem. Śmierć w wodzie, tak, ona czeka mię na pewne. Gorączce
mojej raz warto dać ochłody. Uderzy mię zimno ze wszech stron,
wstrząśnie mną nagle aż do głębi myśli, a potem zacznie się coś szarpać
wewnątrz mnie i wyrywać i szamotać strasznie, aż mimowoli otworzę usta,
i napiję się wody-i wtedy wszystko zgaśnie. Dobroć jakaś, łagodność,
jasność mię otoczy i w oczach będą mi latały obrazy, szybkie, piękne. I
będę chwilę znów żył tem dzieciństwem, co tak prędko przeszło, i zobaczę
śliczne słońce, które ścigałem dawniej po tapetach mieszkania i pudla
swego zobaczę. A kiedy teatr ten się skończy i zasłona zapadnie, nie
będę już czuł ani zmory, ani zimna, ani opuchlizny, od której
nabrzmiewać będę. Dobrze.

Nie, nie, nie. Wiedziałem przecież, że to nie dziś jeszcze, a jednak
na sam widok tej wody podemną drętwiałem i kurczyły mi się palce koło
prętów. I wtedy, gdy będę skakał z tego mostu-bo na pewno zeń skoczę-w
głębię, w spokój, kląć będę jeszcze i rzekę i siebie i wyciągnę ręce,
aby ją odepchnąć. I wpadłszy, wyć będę jeszcze wszystkimi głosami duszy
o ratunek, i przed wodą zadławi mię strach. A jednak nie mogłem ztamtąd
odejść, i wtedy znów tam przyjdę.

-Co pan tu robi?

Przedemną stał robotnik, z oskardem i łopatą na ramieniu. Spoglądał na
mnie bystro.

-Przyglądam się rzece.

-Tak, a gdzie pański kapelusz?

-Wpadł do wody.

-A gdzie pan mieszka?

-Na rue des Ecoles.-Nudziły mię te pytania i ciekawe spojrzenia, lecz
doprawdy nie miałem jakoś siły się gniewać. Odwróciłem się od rzeki i
zacząłem sam pytać:

-A pan dokąd idzie?

-Do roboty.

-To pewnie już będzie szósta?

-Jest szósta.

Wreszcie! Tak, musiała być już szósta, bo spostrzegłem dopiero, że
żółknie zlekka wschodnia strona nieba. Rozmowa się urwała.

-Przechodzę przez Boul. Mich'. Panu zdaje się nie dobrze-niech Pan
idzie ze mną.

-Nie, ja wolno chodzę; lubię sam chodzić.

Stał parę chwil bez ruchu i nie decydował się, co ma zrobić. Patrzył mi
badawczo w twarz-miał ogromnie sprytne oczy. Dodałem więc:

-Może pan iść śmiało. Daję panu słowo, to jeszcze nie tej nocy.

Popatrzył chwilę jeszcze. Odszedł. A ja stałem jeszcze długo, dygocąc z
zimna rannego.