Tekst - "Menazerya ludzka" Gabriela Zapolska

zamknij i zacznij pisać
Ten kawałek grubego, ordynarnego
papieru, zakreślony krzywem i niewprawnem pismem, szarpie mu duszę
na kawałki.

Odebrał przed chwilą z poczty ten list od matki, ubogiej
sklepikarki w małej podgórskiej mieścinie, gdzie i on spędził swe
dziecinne lata. Gdy listy przychodziły dawniej do domu pani
Szymczyńskiej "wyjątkowe" dzieci na dobrze bawiły się
"koszlonami",z jakich złożony był adres.

Od pewnego więc czasu pan Wentzel odbiera listy matki z biura
pocztowego i siada w małym ogródku, otaczającym gmach pocztowy, dla
odczytania i odcyfrowania hieroglifów, z jakich się zwykle listy te
składają.

I teraz siedzi na wilgotnej ławce, tuż pod krzakiem bzu, który
dopiero pączki wypuszczać zaczyna. Dokoła, kilka chudych drzewek
wznosi swe bezlistne gałęzie, pies jakiś błąka się po trawnikach,
grzebiąc łapami w czarnej ziemi, poprzecinanej wązkiemi paskami
zieloności.

W powietrzu unosi się ciepła wilgoć, która piersi smutkiem tłoczy
i moc wspomnień nasuwa. Pan Wentzel raz jeszcze powoli list
przeczytał, poczem pochyliwszy na piersi głowę myśleć począł.

W nim jednym cała nadzieja!

Cała nadzieja tych dwojga starców zgiętych od pracy, nędzy
i smutku! Jak w tęczę, tak patrzą w niego ci rodzice, którzy,
odmawiając sobie kawałka mięsa, chwili spoczynku do szkół go
wysłali i teraz czekają plonów z tej mozolnej, ciężkiej pracy.

On wie, on to czuje, że jemu ustawać w pracy niewolno, że wszystko,
co znosi w domu pani Szymczyńskiej nadal znosić powinien, bo kąt,
w którym stoi łóżko jego, ma dach nad głową, bo łyżka strawy,
która mu nieraz przez ściśnięte gardło przejść nie może trzyma
go przy życiu jego i tamtych dwoje!

I widzi ich w czarnej jamie sklepika pomiędzy workami kartofli,
beczką nafty, pękami drzazg, widzi ich schylone postacie, słyszy
kaszel ojca, stękanie matki; woń stęchlizny i wilgoci owiewa do
koła

Biedni! biedni starzy!

Lecz on? On sam, czyż nie cierpi, czyż te upokorzenia, te tortury,
które codziennie z Julusiem i Maryanem przebywa, te noce spędzane
bezsennie nad książką, te ranki, wśród których znużone ciało domaga
się chwilki snu, te zaparcia się wszelkich uciech młodości,
uśmiechów, swobodniejszej myśli! czyż to się zliczyć daje?

Zresztą, dość spojrzeć na niego, gdy tak siedzi nędzny i blady,
w jasnych promieniach wiosennego słońca. Twarz ma żółtawą
z zielonawym, prawie trupim na skroniach odcieniem, piersi wklęsłe,
plecy wypukłe, nogi wychudłe.

Jest brzydki, nędzny, śmieszny wie o tem, czuje to i jest bardzo
nieszczęśliwym.

A jeszcze w dodatku serce mu bije gwałtownie i coś się przed nim
majaczy, jakiś uśmiech dziewczyny, jakiś akord "nokturna"
zasłyszanego przed chwilą

Wszystko to gnębi go i dręczy nad wyraz.

Ciasna klatka piersiowa niemoże pomieścić tylu wrażeń, które razem
z ciepłą wonią wiosenną do jego piersi się cisną.

Coś go dławi w gardle, oddech mu tamuje. O! ta wiosna! czyż ona
istnieć powinna dla takich, jak pan Wentzel, nędzarzy?!

Pies, plączący się po trawniku, zbliżył się teraz do ławki i przed
nogami Wentzla przesuwać się począł.

Był tak jak i Wentzel nędzny, wychudły i oddychał ciężko.

Chłopiec nachylił się nad zwierzęciem i brudne jego kudły
delikatnie gładzić począł.

Bezdomne zwierzę oparło łeb o kolana człowieka, wpatrzyło się
w bladą twarz, pochyloną nad niem i nagle, przeciągle zawyło.

Wówczas z ciemnych, smutnych oczów pana Wentzla stoczyły się dwie,
wielkie łzy

Gdy "wyjątkowe" dzieci weszły do salonu wraz ze swoim nauczycielem,
kilkanaście osób na wzór manekinów zapełniało fotele i kozetki. Był
to jour fixe i pani Szymczyńska uważałaby sobie za straszne
uchybienie, gdyby przynajmniej ze sześć brzydkich, jak noc, panien,
takaż ilość wychudłych mężczyzn i odpowiednia liczba mam, nie
wynudziła się wśród ścian jej salonu.

Pan Wentzel wprowadzał zwykle swych uczniów, drżąc na myśl
wystawienia na światło licznych kandelabrów, wyplamionego tużurka
i gumowych kołnierzyków.

Była to dla niego najcięższa chwila w całym tygodniu.

Zwykle Maryan i Julusiek, ukłoniwszy się gościom, zwracali się
z dowcipnemi uwagami w stronę swego kozła ofiarnego.

Lecz dziś pan Wentzel był stokroć więcej zmieszany niż zwykle.
List matki, poranne przejście z panią domu a wreszcie scena
z Ewelinką odbierały mu resztę przytomności.

Ewelinka w gronie panien rozpoczęła właśnie zajmującą rozmowę
o emancypacyi kobiet, pragnąc ją oprzeć na całkiem nowym gruncie, bo
na darwinowskiej przemianie gatunków. Ewelinka lubiła popisywać się
ze swą "głęboką wiedzą", nie zaniedbując przytem powłóczystych
spojrzeń.

Wypróbowała je rano na panu Wentzlu, była więc pewną swego i gradem
ognistych spojrzeń obsypywała młodziuchnego blondynka, który jak
wiśnia rumienił się i obrywał guziki u rękawiczek. Pan Wentzel,
wciśnięty w kąt, stał, opierając się plecami o ścianę.

Po nad nim, płonęły świece kinkietu i oblewały go złotawym blaskiem
i kroplami stearyny. Maryan zajął jedno z lepszych miejsc, tuż obok
dobrze wydekoltowanej mężatki i włożywszy ręce w kieszenie, patrzył
i usta wydymał.

Julusiek zatrzymał się chwilę przed panem Wentzlem.

Cóż pan tak tkwi koło ściany? Niemoże pan usiąść?

Pan Wentzel obejrzał się za fotelem, czując, że parę osób zwraca na
niego uwagę.

W pobliżu właśnie stał wspaniały fotel obrzucony makatą.

Pan Wentzel osunął się na niego machinalnie.

Julusiek wzruszył ramionami.

Na fotelu? zaskrzeczał, podskakując na jednej nodze jak
jaki obywatel? niemożesz pan na krześle?

Osoby siedzące bliżej zaczęły się uśmiechać.

Julusiek uczuł, że odnosi sukces i podniósł głowę z prawdziwym
tryumfem.

Pan Wentzel zacisnął usta i nie śmiał oczów oderwać od ziemi.

Wniesiono herbatę.

Julusiek porwał z tacy filiżankę i zbliżył się z nią do
nauczyciela.

Napij się pan herbaty! mówił, pakując się na kolana
Wentzlowi wyglądasz pan jak śmierć angielska, pij pan.

I potrącił filiżankę, wylewając gorący płyn na ręce i tużurek
Wentzla.

Potem powiedzą, żeś się pan u nas zagłodził, dodał,
wykrzywiając się jak stary pajac.

Pan Wentzel ujął filiżankę i oglądał się za łyżeczką.

Czego pan szuka?

Łyżeczki!

A to po co?

Zamieszać!

A niemożesz pan palcem?

I zlazłszy z kolan nauczyciela, "wyjątkowe" dziecię zmieszało się
z tłumem gości, depcząc po jedwabnych trenach dam i lakierkach
mężczyzn.

Pan Wentzel pozostał w swoim kąciku z filiżanką herbaty w ręku.

Przed nim jakaś tęga brunetka prezentowała swą pełną szyję
w oświetleniu płynącem z góry. Jej obnażone ramiona, fałda ciała na
karku, fałda pełna tajemniczego cienia, mieszała pana Wentzla
i napełniała jakąś bojaźnią. Sam nędzny i chudy lękał się dobrze
rozwiniętego kobiecego ciała.

Zapach, wydzielający się z sukien brunetki, odurzał go do reszty.

Przytem głos Ewelinki, donośny, trochę nosowy, jej śmiech nerwowy,
nadto dobrze "ułożonej" panny, wstrząsał mu serce.

Uczuł się blizkim zemdlenia.

Nagle, z tego pół snu zbudził go skrzeczący głos Juluśka.

Czyś się pan kiedy kochał?

To wyjątkowe chłopię w ten sposób interpelowało rumianego
blondynka, siedzącego obok Ewelinki. Mimowoli, rozmowy ucichły.
Julusiek miał własność śmieszenia całego towarzystwa, oczekiwano
więc na coś bardzo dowcipnego.

Malec uczuł się panem sytuacyi.

Potrząsnął żółtą czupryną i rozstawił szeroko nogi.

No! powiedz pan, czyś już się kochał?

Nie wybąknął blondynek jestem jeszcze zamłody

Julusiek szeroko otworzył oczy.

Phi! skrzeknął a pan Wentzel młodszy od pana a już się
kocha

Wszystkie oczy zwróciły się teraz ku nauczycielowi, który otworzył
usta, jakby chcąc coś powiedzieć, lecz głosu mu zabrakło.

Jabym panu powiedział w kim ciągnął dalej Julusiek ale
uprzedzam pana, że oni mnie zaraz za drzwi wyrzucą, bo ja prawdę
powiem! O! Jewelinka i pan Wentzel, to się mają ku sobie.

Purpurą oblała się twarz Ewelinki.

Panie Wentzel! zawołała, drżąc cała ze złości proszę Julka
wyprowadzić i zamknąć się z nim w dziecinnym pokoju