Począł zapadać wczesny, zimowy wieczór.
Oślepiająca biel zamieci przybierała z wolna zabarwienie sinawe, perłowa śrzeżoga horyzontu przechodziła w ponurą czerń. Śnieg paździerzył bez przerwy. Duże, włochate kosmy zesuwały się skądś z góry bezszelestnym ruchem i ścieliły warstwami po ziemi. Piętrzyły się zwiewne kopice, stożyły setne czapy; gdzie mocniej nawiało, pęczniały przepastne zaspy na trzech chłopów z górą, wierszyły się śnieżne mrowiska, ustępliwe jak puch - wydmuchy; gdzie wicher zawadził gryzącym jęzorem i wymiótł do czysta, przeglądała szczera, na grudź zmarzła ziemia.
Powoli wiatr się ukoił i zwinąwszy zdrożone skrzydła, nucił lękliwie gdzieś w debrze. Krajobraz jął się ustalać i krzepnąć w podnocnym przymrozie...
Ożarski brnął niezmordowanie środkiem gościńca. Odziany w ciężką burkę, w grubych do kolan butach, objuczony przyrządami mierniczymi, przebierał się młody inżynier z trudem tylko poprzez zwały śniegu zastępujące mu drogę. Przed dwiema godzinami oddaliwszy się zanadto od towarzyszących mu współpracowników, oślepiony przez oćmę zgubił się w skrajnym polu i po bezskutecznym krążeniu na wsze strony, wreszcie zrezygnowany - ruszył przed się traktem. Teraz na widok szybko zapadającego wieczoru wytężał wszystkie siły, by przed zupełnym mrokiem dotrzeć do ludzkich siedzib i zawinąć gdzieś na noc. Lecz gościniec ciągnął się bez przerwy pustym, jałowym szlakiem, nieurozmaicony stronami choćby lichą chatyną, choćby kuźnią przydrożną. Ogarnęło go przykre uczucie osamotnienia. Na chwilę zdjął sperloną potem czapkę futrzaną i wytarłszy wnętrze chustką, zaczerpnął tchu w zmęczone piersi.
Ruszył dalej. Gościniec z wolna zmieniał bieg i wygięty szerokim łukiem spadał w dół na zachód. Inżynier przebył skręt i minąwszy wystające urwisko, przyspieszonym krokiem zaczął schodzić w dolinę. Wtem, wpiwszy bystrzej w przestrzeń siwe oczy ostrowidza, wydał mimo woli okrzyk radości. Po prawej stronie toczącej się spodem drogi zabłysło mdłe światełko; był w pobliżu ludzkiej sadyby. Przyspieszył kroku i po kwadransie wytężonego chodu stanął przed lichą, zawianą śniegiem zagrodą. Był to rodzaj przydrożnej gospody bez przybudówek, bez stajni, pół dom, pół chata, samotnie nastroszona na zupełnym odludziu. W okrąg, jak okiem sięgnąć, ani śladu jakiejś wsi, przysiółka lub osady; tylko parę wichrów spuszczonych ze smyczy ujadało wkoło wściekłym skowytem, niby stróże śróddrożnej sadyby...
Zakołatał pięścią w zmurszałe drzwi. Rozwarły się natychmiast i w progu słabo oświetlonej sieni powitał go dziwnie obiecującym uśmiechem atletycznej postawy siwowłosy mężczyzna. Zaparłszy za sobą drzwi wchodowe, Ożarski skłonił się lekko gospodarzowi, poprosił o nocleg. Starzec skinął przyjaźnie głową i mierząc badawczym spojrzeniem zdrową, jędrną postać młodego człowieka, rzekł głosem, któremu starał się nadać barwę możliwie łagodną, niemal pieszczotliwą:
- Będzie, a jakże - będzie gdzie złożyć jasną głoweńkę. I jedzenia też nie poskąpię, a jakże - nakarmię jasnego pana i napoję, a jakże - napoję. Ino niech jasny pan podejdzie bliżej, ot tu do tej izby; będzie ciepło.
I miękkim, opiekuńczym ruchem objął go w pasie i podprowadził do przymkniętych drzwi od izby. Ożarskiemu ruch ten wydal się zbyt poufały i z chęcią byłby mu się wywinął. Lecz ramię starca trzymało go silnie wpół i rad nierad przyjął tę trochę dziwną u oberżysty serdeczność. Gdy z pewnym rodzajem wewnętrznego sprzeciwu przekraczał wysoki próg, nagle potknął się i zachwiawszy się, byłby upadł, gdyby nie skwapliwa pomoc towarzysza, który przytrzymał go i podnosząc jak dziecko w górę na ręce, wniósł go formalnie bez najlżejszego wysiłku do izby. Tu lekko postawiwszy go z powrotem na ziemi, rzekł dziwnie zmienionym głosem:
- No, jakże się jasnemu panu wędrowało w powietrzu? Ale bo jasny pan lekki jak pióro...
Ożarski patrzył osłupiały na siwowłosego olbrzyma, któremu on sam, mężczyzna rosły i silnie zbudowany, wydał się lekki jak pióro. Zaimponował mu swą siłą. Równocześnie jednak nie mógł się obronić szczególnemu wrażeniu niesmaku, jaki wzbudzała w nim niewczesna poufałość i natrętna serdeczność gospodarza. Teraz w blasku prostej kuchennej lampy, zwisającej na sznurze z brudnego pułapu, mógł mu się dokładniej przypatrzyć. Miał może lat siedemdziesiąt, lecz czerstwa, rześka postawa i świeżo złożone dowody niezwykłej w tym wieku siły dziwnie dezorientowały obserwatora. Twarz dużą, pokrytą brodawkami, okalały spadające na dwie strony długie, srebrnobiałe włosy, równo ucięte na poziomie żuchwy dolnej. Szczególne były oczy starca. Czarne, o demonicznym połysku, płonęły jakimś dzikim, lubieżnym ogniem. Taki sam wyraz zdradzała twarz szeroka, o silnych, wydatnych szczękach i grubych, zmysłowych wargach. Na Ożarskim zrobił na ogół wrażenie przykre, instynktowo odrażające, lubo nie mógł się oprzeć pewnemu magnetycznemu wpływowi, jaki wywierały fascynujące oczy.
Tamten tymczasem zakrzątnął się koło wieczerzy. Zdjął z policy wędzonkę, bochenek razowego chleba, wydobył z drewnianej na zielono pomalowanej szafy gąsiorek gorzałki i postawił na stole przed gościem.
- Niechże jasny pan jedzą. A nie żałować sobie niczego; zaraz przyniosę gorącego barszczu.
Tu poklepał go poufale po kolanie i natychmiast przepadł za drzwiami do sąsiedniej komory.
Ożarski, jedząc, rozglądał się po izbie. Była niska, kwadratowa, z odymionym mocno sufitem. W jednym kącie koło okna stało łóżko czy prycza, naprzeciw - rodzaj szynkwasu z antałkami i beczułką piwa. Było brudno. Od lat nie zdejmowane pajęczyny rozsnuły na powale i węgłach szare, nudne przędze.
- Mordownia - mruknął przez zęby.
Opodal drzwi wchodowych buzował pod kuchnią ogień, powyżej - w czeluści pieca piekarskiego pod obszerną, czworokątną kapą - dogorywały węgle. Ciche dotlewanie żaru zlewało się z parkotem gotującej się na płycie kuchennej strawy w jakąś tajemniczą, półsenną gawędę, w stłumiony poszept dusznego wnętrza, na tle rozhukanej śnieżycy na dworze.
Skrzypnęło drzwirze od komory i wbrew oczekiwaniom Ożarskiego podbiegła do kuchni niska, krępa dziewka; odstawiła od ognia duży, kamionkowy sagan i przechyliwszy, wylała jego zawartość w głęboką, glinianą misę. Był barszcz zdrowy, zawiesisty. Dziewka postawiła w milczeniu wonny odwar przed Ożarskim, drugą ręką podając mu wydobytą z szuflady stołu cynową łyżkę. Pochyliła się przy tym tak blisko nad nim, że musnęła mu policzek, niby niechcący, końcem wychylonej swobodnie z koszuli piersi. Inżyniera przeszło mrowie. Pierś była jędrna i młoda.
Dziewka cofnęła się i usiadłszy na ławie tuż obok, bez słowa wlepiła weń spojrzenie dużych, niebieskich, jakby załzawionych oczu. Wyglądała najwyżej na lat dwadzieścia. Złotaworude bujne włosy spadały na plecy w dwóch grubych warkoczach, na szczycie głowy zaczesane gładko, jak u wiejskich piękności. Twarz zresztą dorodną szpeciła podłużna blizna, która poczynając się od połowy czoła, przecinała lewą brew. Bogato rozwinięte piersi, których wcale nie usiłowała zakryć rąbkiem koszuli, miały barwę jasnożółtego marmuru, porosłe lekkim, złotawym puchem. Na piersi prawej widniało znamię w formie małej podkówki.
Podobała mu się. Sięgnął ręką po piersi, które począł pieszczotliwie gładzić. Nie broniła, milcząc.
- Jak ci na imię?
- Makryna.
- Piękne imię. Czy ten tam - to twój ojciec?
I wskazał ruchem ręki na zamkniętą komorę, w której zniknął przed chwilą starzec.
Dziewka uśmiechnęła się zagadkowo.
- Co za ten tam. Tam teraz nie ma nikogo.
- Et! Nie wykręcaj się. No - gospodarz, właściciel tej zagrody. Jesteś jego córką czy kochanicą?
- Ni jedno, ni drugie - roześmiała się szerokim, prostym śmiechem.
- Więc tylko dziewką służebną?
Zachmurzyła się dumnie.
- Ot, co wymyślił. Ja tu sama gospodyni.
Ożarski zdumiał się.
- A zatem to twój mąż?
Makryną wstrząsnął powtórnie przeciągły, łaskoczący śmiech.
- Nie zgadłeś, niczyjam ja żona.
- Ale z nim sypiasz, co? Choć on niby stary, lecz jary. Trzem takim jak ja dałby rady. A z oczu skry wciąż sypie. Zuch stary.
Na pąsowych ustach Makryny wił się nieokreślony uśmiech. Trąciła go łokciem:
- Nadtoś ciekaw. Nie - legiwać z nim, nie leguję. Jakżeby też? Przecie ja jestem od niego... - Zacięła się, jakby nie umiejąc znaleźć odpowiedniego wyrażenia lub nie mogąc mu rzeczy należycie wyjaśnić.
Nagle - widocznie chcąc uniknąć dalszych dopytywań, wywinęła mu się ze zbyt już natarczywych rąk i przepadła w komorze.
Oślepiająca biel zamieci przybierała z wolna zabarwienie sinawe, perłowa śrzeżoga horyzontu przechodziła w ponurą czerń. Śnieg paździerzył bez przerwy. Duże, włochate kosmy zesuwały się skądś z góry bezszelestnym ruchem i ścieliły warstwami po ziemi. Piętrzyły się zwiewne kopice, stożyły setne czapy; gdzie mocniej nawiało, pęczniały przepastne zaspy na trzech chłopów z górą, wierszyły się śnieżne mrowiska, ustępliwe jak puch - wydmuchy; gdzie wicher zawadził gryzącym jęzorem i wymiótł do czysta, przeglądała szczera, na grudź zmarzła ziemia.
Powoli wiatr się ukoił i zwinąwszy zdrożone skrzydła, nucił lękliwie gdzieś w debrze. Krajobraz jął się ustalać i krzepnąć w podnocnym przymrozie...
Ożarski brnął niezmordowanie środkiem gościńca. Odziany w ciężką burkę, w grubych do kolan butach, objuczony przyrządami mierniczymi, przebierał się młody inżynier z trudem tylko poprzez zwały śniegu zastępujące mu drogę. Przed dwiema godzinami oddaliwszy się zanadto od towarzyszących mu współpracowników, oślepiony przez oćmę zgubił się w skrajnym polu i po bezskutecznym krążeniu na wsze strony, wreszcie zrezygnowany - ruszył przed się traktem. Teraz na widok szybko zapadającego wieczoru wytężał wszystkie siły, by przed zupełnym mrokiem dotrzeć do ludzkich siedzib i zawinąć gdzieś na noc. Lecz gościniec ciągnął się bez przerwy pustym, jałowym szlakiem, nieurozmaicony stronami choćby lichą chatyną, choćby kuźnią przydrożną. Ogarnęło go przykre uczucie osamotnienia. Na chwilę zdjął sperloną potem czapkę futrzaną i wytarłszy wnętrze chustką, zaczerpnął tchu w zmęczone piersi.
Ruszył dalej. Gościniec z wolna zmieniał bieg i wygięty szerokim łukiem spadał w dół na zachód. Inżynier przebył skręt i minąwszy wystające urwisko, przyspieszonym krokiem zaczął schodzić w dolinę. Wtem, wpiwszy bystrzej w przestrzeń siwe oczy ostrowidza, wydał mimo woli okrzyk radości. Po prawej stronie toczącej się spodem drogi zabłysło mdłe światełko; był w pobliżu ludzkiej sadyby. Przyspieszył kroku i po kwadransie wytężonego chodu stanął przed lichą, zawianą śniegiem zagrodą. Był to rodzaj przydrożnej gospody bez przybudówek, bez stajni, pół dom, pół chata, samotnie nastroszona na zupełnym odludziu. W okrąg, jak okiem sięgnąć, ani śladu jakiejś wsi, przysiółka lub osady; tylko parę wichrów spuszczonych ze smyczy ujadało wkoło wściekłym skowytem, niby stróże śróddrożnej sadyby...
Zakołatał pięścią w zmurszałe drzwi. Rozwarły się natychmiast i w progu słabo oświetlonej sieni powitał go dziwnie obiecującym uśmiechem atletycznej postawy siwowłosy mężczyzna. Zaparłszy za sobą drzwi wchodowe, Ożarski skłonił się lekko gospodarzowi, poprosił o nocleg. Starzec skinął przyjaźnie głową i mierząc badawczym spojrzeniem zdrową, jędrną postać młodego człowieka, rzekł głosem, któremu starał się nadać barwę możliwie łagodną, niemal pieszczotliwą:
- Będzie, a jakże - będzie gdzie złożyć jasną głoweńkę. I jedzenia też nie poskąpię, a jakże - nakarmię jasnego pana i napoję, a jakże - napoję. Ino niech jasny pan podejdzie bliżej, ot tu do tej izby; będzie ciepło.
I miękkim, opiekuńczym ruchem objął go w pasie i podprowadził do przymkniętych drzwi od izby. Ożarskiemu ruch ten wydal się zbyt poufały i z chęcią byłby mu się wywinął. Lecz ramię starca trzymało go silnie wpół i rad nierad przyjął tę trochę dziwną u oberżysty serdeczność. Gdy z pewnym rodzajem wewnętrznego sprzeciwu przekraczał wysoki próg, nagle potknął się i zachwiawszy się, byłby upadł, gdyby nie skwapliwa pomoc towarzysza, który przytrzymał go i podnosząc jak dziecko w górę na ręce, wniósł go formalnie bez najlżejszego wysiłku do izby. Tu lekko postawiwszy go z powrotem na ziemi, rzekł dziwnie zmienionym głosem:
- No, jakże się jasnemu panu wędrowało w powietrzu? Ale bo jasny pan lekki jak pióro...
Ożarski patrzył osłupiały na siwowłosego olbrzyma, któremu on sam, mężczyzna rosły i silnie zbudowany, wydał się lekki jak pióro. Zaimponował mu swą siłą. Równocześnie jednak nie mógł się obronić szczególnemu wrażeniu niesmaku, jaki wzbudzała w nim niewczesna poufałość i natrętna serdeczność gospodarza. Teraz w blasku prostej kuchennej lampy, zwisającej na sznurze z brudnego pułapu, mógł mu się dokładniej przypatrzyć. Miał może lat siedemdziesiąt, lecz czerstwa, rześka postawa i świeżo złożone dowody niezwykłej w tym wieku siły dziwnie dezorientowały obserwatora. Twarz dużą, pokrytą brodawkami, okalały spadające na dwie strony długie, srebrnobiałe włosy, równo ucięte na poziomie żuchwy dolnej. Szczególne były oczy starca. Czarne, o demonicznym połysku, płonęły jakimś dzikim, lubieżnym ogniem. Taki sam wyraz zdradzała twarz szeroka, o silnych, wydatnych szczękach i grubych, zmysłowych wargach. Na Ożarskim zrobił na ogół wrażenie przykre, instynktowo odrażające, lubo nie mógł się oprzeć pewnemu magnetycznemu wpływowi, jaki wywierały fascynujące oczy.
Tamten tymczasem zakrzątnął się koło wieczerzy. Zdjął z policy wędzonkę, bochenek razowego chleba, wydobył z drewnianej na zielono pomalowanej szafy gąsiorek gorzałki i postawił na stole przed gościem.
- Niechże jasny pan jedzą. A nie żałować sobie niczego; zaraz przyniosę gorącego barszczu.
Tu poklepał go poufale po kolanie i natychmiast przepadł za drzwiami do sąsiedniej komory.
Ożarski, jedząc, rozglądał się po izbie. Była niska, kwadratowa, z odymionym mocno sufitem. W jednym kącie koło okna stało łóżko czy prycza, naprzeciw - rodzaj szynkwasu z antałkami i beczułką piwa. Było brudno. Od lat nie zdejmowane pajęczyny rozsnuły na powale i węgłach szare, nudne przędze.
- Mordownia - mruknął przez zęby.
Opodal drzwi wchodowych buzował pod kuchnią ogień, powyżej - w czeluści pieca piekarskiego pod obszerną, czworokątną kapą - dogorywały węgle. Ciche dotlewanie żaru zlewało się z parkotem gotującej się na płycie kuchennej strawy w jakąś tajemniczą, półsenną gawędę, w stłumiony poszept dusznego wnętrza, na tle rozhukanej śnieżycy na dworze.
Skrzypnęło drzwirze od komory i wbrew oczekiwaniom Ożarskiego podbiegła do kuchni niska, krępa dziewka; odstawiła od ognia duży, kamionkowy sagan i przechyliwszy, wylała jego zawartość w głęboką, glinianą misę. Był barszcz zdrowy, zawiesisty. Dziewka postawiła w milczeniu wonny odwar przed Ożarskim, drugą ręką podając mu wydobytą z szuflady stołu cynową łyżkę. Pochyliła się przy tym tak blisko nad nim, że musnęła mu policzek, niby niechcący, końcem wychylonej swobodnie z koszuli piersi. Inżyniera przeszło mrowie. Pierś była jędrna i młoda.
Dziewka cofnęła się i usiadłszy na ławie tuż obok, bez słowa wlepiła weń spojrzenie dużych, niebieskich, jakby załzawionych oczu. Wyglądała najwyżej na lat dwadzieścia. Złotaworude bujne włosy spadały na plecy w dwóch grubych warkoczach, na szczycie głowy zaczesane gładko, jak u wiejskich piękności. Twarz zresztą dorodną szpeciła podłużna blizna, która poczynając się od połowy czoła, przecinała lewą brew. Bogato rozwinięte piersi, których wcale nie usiłowała zakryć rąbkiem koszuli, miały barwę jasnożółtego marmuru, porosłe lekkim, złotawym puchem. Na piersi prawej widniało znamię w formie małej podkówki.
Podobała mu się. Sięgnął ręką po piersi, które począł pieszczotliwie gładzić. Nie broniła, milcząc.
- Jak ci na imię?
- Makryna.
- Piękne imię. Czy ten tam - to twój ojciec?
I wskazał ruchem ręki na zamkniętą komorę, w której zniknął przed chwilą starzec.
Dziewka uśmiechnęła się zagadkowo.
- Co za ten tam. Tam teraz nie ma nikogo.
- Et! Nie wykręcaj się. No - gospodarz, właściciel tej zagrody. Jesteś jego córką czy kochanicą?
- Ni jedno, ni drugie - roześmiała się szerokim, prostym śmiechem.
- Więc tylko dziewką służebną?
Zachmurzyła się dumnie.
- Ot, co wymyślił. Ja tu sama gospodyni.
Ożarski zdumiał się.
- A zatem to twój mąż?
Makryną wstrząsnął powtórnie przeciągły, łaskoczący śmiech.
- Nie zgadłeś, niczyjam ja żona.
- Ale z nim sypiasz, co? Choć on niby stary, lecz jary. Trzem takim jak ja dałby rady. A z oczu skry wciąż sypie. Zuch stary.
Na pąsowych ustach Makryny wił się nieokreślony uśmiech. Trąciła go łokciem:
- Nadtoś ciekaw. Nie - legiwać z nim, nie leguję. Jakżeby też? Przecie ja jestem od niego... - Zacięła się, jakby nie umiejąc znaleźć odpowiedniego wyrażenia lub nie mogąc mu rzeczy należycie wyjaśnić.
Nagle - widocznie chcąc uniknąć dalszych dopytywań, wywinęła mu się ze zbyt już natarczywych rąk i przepadła w komorze.