Zdeptane pola, walające się strzępy odzienia, złamana żelazna zbroica, lub tarcza trzcinowa, ciężki miecz w zaciśniętej jeszcze dłoni świeżego a na poły przez zwierza ogryzionego trupa, odcięta noga lub ręka, ba nawet i głowa patrząca przewróconemi białkiem oczyma, dymiące niedogasłe ognisko, dym ciężki przesuwający się po nad tem zniszczeniem i woń zgnilizny, napełniająca powietrze, wszystko mówiło o niedawno stoczonej bitwie. Połamane zbroice, strzępy płaszczów białych z godłem Krzyża, świadczyły o napadzie Krzyżaków. Nie przebaczyli oni nikomu i niczemu, co znaleźli na drodze. Zwycięzcy czy pokonani, zostawili ślady swego przejścia. A chociaż jeńców uwozili i zdobycz brali, swoich też nie mało zostawiali na pobojowisku, ba i żywcem, rannego lub związanego, dostawało się niemało krzyżackiego żołdactwa w ręce litewskiego ludu.
We wgłębieniu więc lasu, opodal od owego strasznego pobojowiska, na świętem snać miejscu leżało czterech związanych ludzi. Jeden silny i barczysty pocięty był i poraniony, głowa zwisła ku ziemi, usta krwią ociekłe od czasu do czasu rzucały przekleństwa, dwu zaś młodych chłopaków leżało z nawpół otwartemi oczyma, a zda się, że i w nich nie wiele już było życia. Jeden odwrócił się twarzą do ziemi, jak gdyby nie chciał patrzeć na słońce, które miało zapewne wkrótce dla niego zagasnąć. Westchnienie tylko przeciągłe podobne do jęku, oznajmiało w nim jeszcze resztkę życia. Drugi ze związanemi w tył dłońmi oparty, czy przywiązany do drzewa spoglądał zamglonem okiem dokoła, czasami kurczowo zadrgały mu usta jakby chciał przemówić, a słowa ni tchu nie stało. Tuż obok niego starszy wiekiem młodzian z długiemi włosami, z oczami w jeden punkt wlepionemi, związany, leżał na pół oparty o zwaloną kłodę drzewa. Twarz wycieńczona, łagodna, oczy zamknięte, nie wyrażały bólu ni trwogi, usta poruszały się powoli, nie wydając głosu. O kilkaset kroków od nich, stał dąb, a raczej pień wielkiego dębu, do którego wchodziło się po kamieniach jakoby po schodach, a nad nim pokrzywione w rozmaite strony gałęzie wyrastały ku górze w wielką koronę... Dąb ten i polana są nam już znane, jak i Tubingas, kroczący z tą samą co i przed laty powagą, a obok niego Chroniwos z przewiązaną skronią, z ręką prawą trzymaną na pasie skórzanym, a owiązaną lnianą szmatą od ramienia aż do dłoni. Za nimi ludzie z wejrzeniem dzikiem, każdy z toporem, i zgrają wybladłych z wejrzeniem wystraszonem kobiet i dzieci. Wszyscy szli tak, jak wtedy, gdyśmy ich widzieli kroczących na powitanie pierwszego dnia wiosny. Ino oczy ich spoglądają teraz złowrogo, nie mając tego, co ongi spokoju: na wielu ślady jeszcze przebytej walki, z niektórych piersi dziki okrzyk się odzywa... Tubingas stanął na kamiennych schodach wiodących do pnia świętego dębu.
- Ugni Perkun! zawołał.
- Ugni! powtórzono.
Chroniwos zgrzytnął zębami, oczy mu zabłysły, głośniej nad innych powtórzył:
- Ugni! Ugni! chciałby niemal biedz, lecz rany, ba i powaga kapłańskiego syna przytrzymywała go na miejscu... Na znak dany przez Tubingasa dziesięciu ludzi rzuciło się ku oczekującym śmierci jeńcom. Zemsta napadanych i zniszczonych przez krzyżackie zastępy Litwinów, chciała się nasycić kilkoma pozostałemi w ich rękach ofiarami. Przywleczono ich do stosu. Tubingas rzucił kamieniem, padł on na najstarszego jeńca. Stary Krzyżak głowę podniósł do góry, przekleństwo rzucił niezrozumiałe dla obecnych, oczy jego zaświeciły chytrym złowrogim blaskiem.
- Żywym na stos mnie nie zawleczecie! wrzasnął swoją mową, szarpnął się jakąś nadludzką siłą, rzucił się i roztrzaskał głowę o wielki stojący śpiczasto kamień. Mózg wyleciał z tej silnej głowy i obryzgał szarą krwawą masą stojących przy nim. Z piersi ofiarników wyrwał się krzyk przeciągły, jeńcy nawet okrzykiem i drżeniem przyjęli tę śmierć chroniącą go przed powolnem na stosie konaniem, a długowłosy z zamkniętemi oczyma jeniec zawołał:
- Panie okaż miłosierdzie nad nim i nad nami!
- Przekleństwa zionie ten! jego na stos! - wrzasnął któryś ze stojących bliżej i chciał się rzucić na modlącego się niezrozumiałą dla nich a wrogą niemiecką mową. Tubingas usłyszawszy zamieszanie wyciągnął dłoń żylastą, zadął w róg wiszący u pasa i nakazał spokój. Cisza zaległa wśród ludu, echo powtórzyło dziki odgłos rogu, a wydającego doraźny wyrok śmiałka na bok usunięto. Święto to było zbyt wielkie, ażeby ktośkolwiek z tłumu ośmielił się mieszać jego uroczystośc. Rzadko się zdarzało Litwinom pochwycić krzyżackich jeńców, bogowie domagali się snać ludzkiej krwi na objatę, bo ciężkie plagi spadały na lud ten cały. Krew przelaną pod świętym dębem, lub żywcem spalonych jeńców trzeba było poświęcić na ołtarzu dla przebłagania ich gniewu. W każdej więc okolicy po walce, gdy jeszcze dymiło pobojowisko, palono wziętych do niewoli. Uroczystość to była, wśród której z dziką radością i w skupieniu a ciszy gotowano się do ujrzenia dymu krwi objatnej, lecz krew tę trzeba było przelać na ołtarzu, z ciekawością więc spoglądano co będzie teraz, gdy jeniec pozbawił się życia.
- Czemu nie nie niesiecie, stos gore... wołał Tubingas.
- Zabił się!
- Zabił się! powtórzono do koła.
- Łeb sobie rostrzaskał! wołano.
Tabiugas zgrzytnął zębami.
- Za koło święte z tem ścierwem! wrzasnął Tubingas.
Szczątki nieszczęśliwego jeńca wkrótce uprzątnięto.
- Gdzie inni? brać ich!
We wgłębieniu więc lasu, opodal od owego strasznego pobojowiska, na świętem snać miejscu leżało czterech związanych ludzi. Jeden silny i barczysty pocięty był i poraniony, głowa zwisła ku ziemi, usta krwią ociekłe od czasu do czasu rzucały przekleństwa, dwu zaś młodych chłopaków leżało z nawpół otwartemi oczyma, a zda się, że i w nich nie wiele już było życia. Jeden odwrócił się twarzą do ziemi, jak gdyby nie chciał patrzeć na słońce, które miało zapewne wkrótce dla niego zagasnąć. Westchnienie tylko przeciągłe podobne do jęku, oznajmiało w nim jeszcze resztkę życia. Drugi ze związanemi w tył dłońmi oparty, czy przywiązany do drzewa spoglądał zamglonem okiem dokoła, czasami kurczowo zadrgały mu usta jakby chciał przemówić, a słowa ni tchu nie stało. Tuż obok niego starszy wiekiem młodzian z długiemi włosami, z oczami w jeden punkt wlepionemi, związany, leżał na pół oparty o zwaloną kłodę drzewa. Twarz wycieńczona, łagodna, oczy zamknięte, nie wyrażały bólu ni trwogi, usta poruszały się powoli, nie wydając głosu. O kilkaset kroków od nich, stał dąb, a raczej pień wielkiego dębu, do którego wchodziło się po kamieniach jakoby po schodach, a nad nim pokrzywione w rozmaite strony gałęzie wyrastały ku górze w wielką koronę... Dąb ten i polana są nam już znane, jak i Tubingas, kroczący z tą samą co i przed laty powagą, a obok niego Chroniwos z przewiązaną skronią, z ręką prawą trzymaną na pasie skórzanym, a owiązaną lnianą szmatą od ramienia aż do dłoni. Za nimi ludzie z wejrzeniem dzikiem, każdy z toporem, i zgrają wybladłych z wejrzeniem wystraszonem kobiet i dzieci. Wszyscy szli tak, jak wtedy, gdyśmy ich widzieli kroczących na powitanie pierwszego dnia wiosny. Ino oczy ich spoglądają teraz złowrogo, nie mając tego, co ongi spokoju: na wielu ślady jeszcze przebytej walki, z niektórych piersi dziki okrzyk się odzywa... Tubingas stanął na kamiennych schodach wiodących do pnia świętego dębu.
- Ugni Perkun! zawołał.
- Ugni! powtórzono.
Chroniwos zgrzytnął zębami, oczy mu zabłysły, głośniej nad innych powtórzył:
- Ugni! Ugni! chciałby niemal biedz, lecz rany, ba i powaga kapłańskiego syna przytrzymywała go na miejscu... Na znak dany przez Tubingasa dziesięciu ludzi rzuciło się ku oczekującym śmierci jeńcom. Zemsta napadanych i zniszczonych przez krzyżackie zastępy Litwinów, chciała się nasycić kilkoma pozostałemi w ich rękach ofiarami. Przywleczono ich do stosu. Tubingas rzucił kamieniem, padł on na najstarszego jeńca. Stary Krzyżak głowę podniósł do góry, przekleństwo rzucił niezrozumiałe dla obecnych, oczy jego zaświeciły chytrym złowrogim blaskiem.
- Żywym na stos mnie nie zawleczecie! wrzasnął swoją mową, szarpnął się jakąś nadludzką siłą, rzucił się i roztrzaskał głowę o wielki stojący śpiczasto kamień. Mózg wyleciał z tej silnej głowy i obryzgał szarą krwawą masą stojących przy nim. Z piersi ofiarników wyrwał się krzyk przeciągły, jeńcy nawet okrzykiem i drżeniem przyjęli tę śmierć chroniącą go przed powolnem na stosie konaniem, a długowłosy z zamkniętemi oczyma jeniec zawołał:
- Panie okaż miłosierdzie nad nim i nad nami!
- Przekleństwa zionie ten! jego na stos! - wrzasnął któryś ze stojących bliżej i chciał się rzucić na modlącego się niezrozumiałą dla nich a wrogą niemiecką mową. Tubingas usłyszawszy zamieszanie wyciągnął dłoń żylastą, zadął w róg wiszący u pasa i nakazał spokój. Cisza zaległa wśród ludu, echo powtórzyło dziki odgłos rogu, a wydającego doraźny wyrok śmiałka na bok usunięto. Święto to było zbyt wielkie, ażeby ktośkolwiek z tłumu ośmielił się mieszać jego uroczystośc. Rzadko się zdarzało Litwinom pochwycić krzyżackich jeńców, bogowie domagali się snać ludzkiej krwi na objatę, bo ciężkie plagi spadały na lud ten cały. Krew przelaną pod świętym dębem, lub żywcem spalonych jeńców trzeba było poświęcić na ołtarzu dla przebłagania ich gniewu. W każdej więc okolicy po walce, gdy jeszcze dymiło pobojowisko, palono wziętych do niewoli. Uroczystość to była, wśród której z dziką radością i w skupieniu a ciszy gotowano się do ujrzenia dymu krwi objatnej, lecz krew tę trzeba było przelać na ołtarzu, z ciekawością więc spoglądano co będzie teraz, gdy jeniec pozbawił się życia.
- Czemu nie nie niesiecie, stos gore... wołał Tubingas.
- Zabił się!
- Zabił się! powtórzono do koła.
- Łeb sobie rostrzaskał! wołano.
Tabiugas zgrzytnął zębami.
- Za koło święte z tem ścierwem! wrzasnął Tubingas.
Szczątki nieszczęśliwego jeńca wkrótce uprzątnięto.
- Gdzie inni? brać ich!